Artykuły muzyczne





ABWH Anderson Bruford Wakeman Howe

Powiem szczerze od serca: gdy zespół Yes reaktywował się w 1983 roku, słuchałem albumu "90125" zgrzytając zębami głośniej niż trzeszczała płyta. Zawsze uwielbiałem bogate brzmienie, natchnione partie wokalne Andersona, pomysłowe teksty i cały ten jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny klimat muzyki Yes. "90125" był dla mnie zbiorem nie do przyjęcia - przykrą dla ucha kakofonią bez uroku i smaku. "Big Generator" wzmógł mój niesmak: był to dla mnie najgorszy album roku 1987. Z obydwu płyt broniły się tylko dwa utwory: Hearts i Shoot High Aim Low.

Pisząc w poprzednich numerach "MM" o historii Yes, czekałem bardzo niecierpliwie na album realizowany w tym czasie przez Jona Andersona i jego popleczników: Ricka Wakemana, Steve'a Howe'a i Billa Bruforda. Cała czwórka sprzeciwiła się postępującej komercjalizacji muzyki firmowanej bądź co bądź renomowaną nazwą Yes. Niestety, głusi sędziowie przyznali właśnie Chrisowi Squire'owi prawo do dalszego jej profanowania. Zatem pp. Anderson, Bruford, Wakeman i Howe podpisali swój album własnymi nazwiskami. Okładkę zaprojektował stary przyjaciel Roger Dean (vide "Tales From Topographic Oceans", etc.), a produkcji podjął się Chris Kimsey (vide dwa ostatnie albumy Marillion).

Ponownie podkreślam, że jestem - jak zwykle - całkowicie szczery: ten album jest wspaniały ! Piszę to po jednorazowym jego wysłuchaniu pod koniec lipca (zaznaczam czas, aby wytłumaczyć brak wszelkich komentarzy o tej płycie w odcinkowej historii Yes; cykl produkcyjny naszego pisma kazał zakończyć pracę nad tą mini-biografią zanim omawiany LP doczekał się premiery). Miłośnicy prawdziwego Yes nareszcie odetchną "pełną muzyką". Anderson bynajmniej nie zestarzał się, Bruford w dalszym ciągu gra w swoim stylu, a Steve Howe pamięta do czego służy gitara. Przede wszystkim jednak słychać Ricka Wakemana, który po latach otrząsnął się z letargu, wywietrzył studio z alkoholowych oparów, zasiadł za klawiaturami i zagrał. Potwierdził swój kunszt artystyczny oraz zaskoczył nowa inwencją twórczą. Miło słyszeć, że dawni mistrzowie nie rdzewieją. Dzielnie wspomaga ich na basie "łysy" - Tony Levin.

Po pierwszym przesłuchaniu najsilniej zapadł mi w pamięć dramatyczny Birthright, a w uszach pozostał przebojowy Fist Of Fire. Najmniej zachwycił także latynoski Teakbois, chociaż płyta jest nad wyraz równa i ciekawa. Zdecydowanie mówię "yes" formacji Andersona i spółki, zaś produktom Squire'a, Rabina, etc., trzeba będzie powiedzieć "no".



Ocena: 8/10

TOMASZ BEKSIŃSKI



"Magazyn Muzyczny" nr 10 1989






© Marcin Guzik