Artykuły muzyczne
D.I.Y - Do It Yourself - Zrób to sam. W latach siedemdziesiątych hasło to popularyzował w telewizji Adam Słodowy, starając się znaleźć zajęcie dla maluczkich, których świerzbiły palce. Mniej więcej w tym samym czasie niejaki Peter Gabriel czuł się coraz bardziej zmęczony i ograniczony działalnością zespołową w firmie pod nazwą Genesis. Uciążliwa praca nad magnum opus zespołu - dwupłytowym albumem The Lamb Lies Down On Broadway - ostatecznie przeważyła szalę: artysta
Początkowo nęciła go kariera aktorska, pragnął też poświęcić więcej czasu rodzinie. Tak naprawdę jednak potrzebował spokoju, oddechu, czasu do namysłu. Dewiza "Zrób to sam" stała się od tamtej chwili jego dewizą, czemu dał wyraz w utworze D.I.Y. - Gdy sprawy nabierają zbyt wielkiego rozmiaru, przestaję im ufać .Chcesz mieć kontrolę: prowadź skromny interes.
Trudno może nazwać ostatnie produkcje sceniczne Gabriela "skromnym interesem", ale trzeba mu przyznać: zaczynał sam jeden, od zera - i do dziś sprawuje nad swoją działalnością całkowitą kontrolę. Dobrał sobie takich współpracowników, którzy wspomagają go twórczo. Jest niezależny. Tworzy to co chce. Ma na to dowolną ilość czasu. A nas zaprasza do swojego sekretnego świata za sprawą bardzo osobistej muzyki, której poświęcił się prawie bez reszty.
Gdy wiosną 1975 roku przeczytałem w tygodniku " Melody Maker ", że Gabriel odchodzi od Genesis, zgrzytnąłem zębami. Zaledwie kilka tygodni wcześniej udało mi się zdobyć album The Lamb Lies Down On Broadway. Nigdy wcześniej nie znałem muzyki Genesis - Polskie Radio raczej nie poświęcało grupie zbyt wiele czasu (przypadkiem nagrałem z jakiejś audycji utwór The Return Of The Giant Hogweed - i to było wszystko ). Przeczytawszy o wydaniu Baranka, poczyniłem kroki, żeby płytę zdobyć. I zostałem całkowicie oczarowany. Wręcz powalony. Gdy prawie skakałem ze szczęścia, że odkryłem wspaniały zespół grający "moją" muzykę - bum! Wokalista odchodzi. Podobnie jak wielu fanów Genesis spisałem wówczas grupę na straty. I nie wierzyłem także w solowe dokonania Gabriela. Rzadko bowiem albumy wokalistów dobrych zespołów przyniosły ciekawą muzykę.
Gdy byłem już spokojny o dalsze losy Genesis (płyty A Trick Of The Tail i Wind And Wuthering jeszcze bardziej utwierdziły mnie w przekonaniu, że to "mój" zespół ), we wspomnianym tygodniku "Melody Maker" pojawiły się dziwne , zniekształcone fotografie jakiejś twarzy z mocno obiecującym tekstem : Expect the unexpected (spodziewaj się niespodziewanego). Potem był wywiad z Gabrielem, wreszcie reklama płyty - i entuzjastyczna recenzja zatytułowana Gabriel po stronie aniołów. Płyta dotarła do mnie w czerwcu 1977 roku. Byłem już maturzystą w lekkim strachu szykującym się do kariery studenta. Moi rodzice przeprowadzili się do Warszawy. W domu panował chaos i bałagan. A ja wśród tego słuchałem na full Down The Dolce Vita i Here Comes The Flood. To był czas apokalipsy. Mój spacer na Sulsburry Hill - utwór ten był dla mnie (obok Wonderous Stories - Yes ) przebojem lata. Nuciłem go bez przerwy.
Pierwszy solowy album Archanioł zrealizował z muzykami wspomagającymi Alice'a Coopera, skorzystał także z usług jego nadwornego producenta Boba Ezrina (dwa lata później współtwórcy The Wall ). Jednak wśród muzyków znalazł się także Jego Karmazynowość Robert Fripp, rok później jeden z głównych współpracowników Gabriela na płycie analogicznie zatytułowanej Peter Gabriel. Pierwsze cztery longplaye artysty miały taki sam tytuł - identycznymi literami wypisany w górnym rogu okładki. Niczym tytułowe strony ilustrowanego magazynu - wyjaśnił w 1980 roku Peter Gabriel. Różne były sposoby kamuflażu Archanioła. Na pierwszej płycie siedział za przednią szybą samochodu w strumieniach deszczu. Na drugiej ( przy wydatnej pomocy artystów z firmy Hipgnosis) zdrapywał swoje zdjęcie własnymi pazurami. Na trzeciej miał twarz stopioną niczym mutant z jakiegoś horroru (pamiętajmy, że Freddie Kruger jeszcze wtedy nie straszył), a na czwartej... trudno powiedzieć czy
kryje za sobą twarz Mistrza, a może jest tylko mrocznym odzwierciedleniem jego duszy...?
Bardzo czekałem na płytę drugą - a gdy się ukazała, poczułem spory niedosyt. Poza White Shadow i On The Air jakoś nie mogłem się oswoić z surową , agresywną, czasami wręcz punkową muzyką. Gabriel ogolił wówczas głowę na Kojaka. Oficjalnie popierał ruch punk i wstąpił w szeregi artystów nowofalowych. I dwa lata później okazało się, że Dwójka była jedynie brudnopisem Trójki - płyty po prostu genialnej! Jeśli ktoś ma wątpliwości ,wspomnę tylko, że na Trójce właśnie pojawił się protest - song lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych - Biko. A prócz tego arcydzieła, w którym Gabriel prosto i dobitnie, w kilku słowach określa dramat czarnego działacza zamordowanego przez Apartheid (Świat na zewnątrz jest biało - czarny, a tylko jeden z tych kolorów jest martwy) - mamy na Trójce takie perły jak Games Without Frontiers zaśpiewany z udziałem nie mniej angielskiej Kate Bush, Family Snapshot - wnikliwa analiza motywacji zamachowca strzelającego na przykład do prezydenta, I Don't Remember i upiorny Intruder.
Z wielką niecierpliwością wyczekiwałem następnego albumu Gabriela. Kazał nam czekać ponad dwa lata. W tym czasie przeprowadzał badania nad rytmem, zbierał informacje o muzyce afrykańskiej... Eksperymentował długo i pracowicie w swoim prywatnym studiu. Aż w końcu wydał jedną z płyt wszechczasów. Od wstrząsającej introdukcji - Rhytym Of The Heat - aż po pełen dramatycznego optymizmu finał (The Kiss Of The Life). Czwórka (w Ameryce wydana pod tytułem Security) należy do żelaznego zestawu albumów, które nigdy nie zdołają się znudzić. Jest tam zbyt wiele wątków, zbyt wiele nastrojów, zbyt wiele poziomów wtajemniczenia. Trudno wprost uwierzyć, że jeden człowiek był w stanie nagrac taki album w niespełna dwa lata. Dwa lata wytężonej pracy i ponadczasowy rezultat.
Dlatego jeszcze w tym miejscu podejmuję wątek rozczarowania i zniesmaczenia, jakiego doznałem cztery lata później, słuchając przeboju Sledgehammer - niczym tytułowy młot walącego w subtelne struktury muzyki z Czwórki. Rozumiem punkt widzenia Gabriela, artysty niezależnego, Pana i Władcy na swoim własnym zamku (choć nie karmazynowym). Dla niego Sledgehammer był ukłonem w stronę muzyki, jakiej słuchał w dzieciństwie. Zaś dla wielu tak zwanych krytyków od siedmiu boleści Gabriel nagle zaistniał! Zaistniał jako wykonawca "czujący bluesa", "Swój człowiek!" Dęciaki, trąby , soulowy łomot. Całe bogactwo "znawców" zdjęło kapelusze i peruki. Wcześniejsza głębia dokonań Gabriela była dla nich zbyt głęboka. Na mieliźnie czuli się bezpiecznie: tam nie sposób zmoczyć trąby.
So jest płytą po wieloma względami piękną i poetycką: Mercy Street, Don't Give Up, We Do What We're Told. I oczywiście Red Rain Dwa zgniłe jabłka nie zatruły zawartości koszyka - ale jak na ironię, były to przeboje Sledgehammer i Big Time. Dwa lata później archanioł powrócił na niebieskie szlaki, tworząc muzykę do kontrowersyjnego obrazu Michaela Scorsese The Last Temptation Of Christ. Dzięki jego muzyce film nabrał wzniosłości, stał się nie tylko filmową opowiastką o tym, jak Szatan kusił umierającego na krzyżu Chrystusa wizjami szczęśliwości na rodzinnym łonie. Stał się Przeżyciem. A dla mnie jedynym filmem nawiązującym do religijnej tematyki, jaki postawiłem na półce. Bo
Bo nazywa po imieniu wątpliwości każdego z nas.
Płyta Us po wieloma względami doskonała, nie zrobiła już na mnie tak wielkiego wrażenia jak poprzednie. Ale ucieszyła i cieszy do dziś. Zaś wideokaseta dokumentująca ostatnią, niemalże teatralną trasę koncertową artysty należy do ulubionych, które oglądam w przerwie między jednym a drugim Hammer horrorem. Wciąga mnie już od chwili, gdy Gabriel z wysiłkiem wydostaje się z budki telefonicznej i zmierza w kierunku Pauli Cole. Co za dziewczyna!!! Co za głos! Archanioły mają szczęście! Najpierw tulił do siebie Kate Bush przez sześć minut w teledysku Don't Give Up. Teraz wytrzasnął skądś wokalistkę równie utalentowaną co piękną. Jeśli niebawem zagra w jakimś filmie scenę łóżkową z Madeline Stowe, naprawdę zacznę mu zazdrościć!
Jak widać zasada "Zrób to sam" przynosi rezultaty. Myślę że każdy z nas ma swój Solsbury Hill. Nie zwlekajmy czas zacząć się wspinać!
TOMASZ BEKSIŃSKI
"Tylko Rock" nr 1 (53) styczeń 1996
© Marcin Guzik