Artykuły muzyczne
Przyznaję się od razu, że siadam do pisania tej recenzji ze sporą satysfakcją. Po pierwsze: muzyka wypełniająca mój niedogrzany pokój w pełni łagodzi straty kalorii wynikłe z faktu, że administracja osiedla Służew nad Dolinką hołduje jakże modnej dzisiaj ascezie i uważa ciepłą wodę i ciepłe kaloryfery za grzeszny zbytek. Po drugie: leżąca obok na stole okładka płyty cieszy widokiem bajkowego skrzata z puszką coca-coli w łapie. Skoczę więc do lodówki po jedną dla siebie. Już mam. Po trzecie: jeszcze bardziej cieszy fakt, że w tzw. polskim rocku znowu znalazłem coś dla siebie. I po czwarte wreszcie: zacieram ręce z dzikiej rozkoszy, że jest to muzyka spod znaku wielkiego progresywnego rocka, którego prawie nikt nie ważył się wcześniej grać w naszym kraju (Exodus miał pewne ambicje, ale to jeszcze mało).
Powiedzmy od razu: Collage to NIE JEST polski Marillion. Mówiąc całkiem szczerze, więcej tu melodycznych pejzaży a la UK. Jednakże jakakolwiek podobna etykietka może zostać odebrana pejoratywnie, więc dajmy spokój. Mamy tu bowiem do czynienia z produktem zrealizowanych według starych i sprawdzonych recept, z których wielu już korzystało i wielu jeszcze skorzysta (czy się to komuś podoba, czy nie). Collage jest w pełni dojrzałym i nad wyraz sprawnym technicznie zespołem, o jasno sprecyzowanym profilu artystycznym. Swoją muzykę adresuje do wąskiego grona zaprzysiężonych odbiorców. Czyni to całkiem świadomie. Na koncert promocyjny do Stodoły grupka ludzi przyszła POSŁUCHAĆ muzyki, a nie tratować się pod sceną, bezmyślnie wyjąc. Prawdziwy fan TAKIEJ muzyki szuka głębszych przeżyć. A Collage potrafi mu jej dać - tak samo "na żywo", jak i z płyty, którą jak najserdeczniej polecam.
Baśnie zaskakują przede wszystkim bajecznym brzmieniem - muszę się czasem uszczypnąć, żeby uwierzyć, że płytę nagrano w Polsce. Poza tym jest to muzyka nad wyraz ciepła, pozwalająca też słuchaczowi swobodnie szybować z zamkniętymi oczami - ostatni raz doświadczyłem tego uczucia słuchając niezapomnianych solówek Banksa na płytach A Trick Of The Tail i Wind And Wuthering. Szkoda tylko, że Kołysanka kończy się tak nagle... no i szkoda, że całość ma tylko 45 minut i 18 sekund. To jedyne minusy.
W utworze tytułowym padają słowa Nigdy nie mów nigdy... Wstyd się przyznać, ale byłem przekonany, że w Polsce nigdy nie powstanie taka płyta. Oberwałem za to po uszach. Za tę lekcję dziękuję! (9)
TOMASZ BEKSIŃSKI
"Magazyn Muzyczny" nr 4 (386) kwiecień 1991
© Marcin Guzik