Artykuły muzyczne
Gdy wiadomość o odejściu Fisha obiegła cały świat we wrześniu 1988 roku, jeden z czytelników magazynu "Kerrang!" przysłał do redakcji krótki list: I co dalej? Cztery albumy solowe zatytułowane "Fish" oraz podwójny "Fish Plays Live?" Ian Mosley przejmie mikrofon, a potem z lekka wylenieje i zostanie wziętym producentem i popularnym piosenkarzem? Steve Rothery odejdzie i rozpocznie działalność solo? W tych słowach wyczuwalna jest ironia, ale także coś na kształt gorzkiego żalu. Zbyt często przyrównywano Marillion do Genesis. I trochę za bardzo pokrywały się losy obydwu zespołów. Policzmy: w latach 1969-74 Genesis zrealizował z Peterem Gabrielem siedem albumów: pięć pojedynczych studyjnych, jeden koncertowy i jeden podwójny. Dokładnie tak samo wygląda dyskografia Marillion z Fishem; z tym tylko, że ten siódmy podwójny LP ukazał się już po odejściu i zawierał nagrania koncertowe. Niewiele jednak brakowało, a mógł to być studyjny dwupłytowy concept-album - historia człowieka jadącego samochodem i słuchającego różnych stacji radiowych. Fish pragnął, by Marillion wykonał kilka cudzych kompozycji, podrabiając w ten sposób muzykę płynącą z radioodbiornika w samochodzie i wpływającą na przemyślenia bohatera-kierowcy. Zespół nie zgodził się na to, czując niechęć do nagrywania tzw. cover versions; pp. Kelly, Rothery, Trewavas i Mosley mieli sporo własnych pomysłów muzycznych i nad nimi zamierzali pracować. I tak kłótnia nad kształtem płyty zadecydowała - Fish, zmęczony już morderczymi trasami koncertowymi i mający dość kompromisów, zgłosił rezygnację. Pozostali muzycy ją przyjęli.
Od tamtej chwili fani zespołu podzielili się na dwie grupy. Jedni twierdzili, że to koniec. Inni czekali z opinią ostateczną na solowy album Fisha i nowe nagrania Marillion z jego następcą, którym wiosną 1989 roku został Steve Hogarth (ex-Europeans, Last Call), grający też na instrumentach klawiszowych.
Marillion był zawsze szczególnym zespołem. Mimo złośliwych opinii krytyków, w jednej kwestii poważnie różnił się od Genesis. Tę podstawową różnicę stanowiły teksty Fisha: bardzo osobiste, emocjonalne, prawdziwe. Peter Gabriel za czasów Genesis wymyślał niesamowite historie i tworzył rockowy teatr, Fish zaś na wyciągniętej ręce demonstrował krwawiące serce. Ktoś powiedział, że Marillion najsilniej oddziaływał na zakochanych - i wiele było w tym racji. Edgar Allan Poe napisał kiedyś: Gdyby komuś ambitnemu przyszła fantazja zrewolucjonizowania za jednym zamachem świata ludzkich myśli, ludzkich opinii i ludzkich uczuć, powinien napisać tylko jedną drobną książkę. Tytuł byłby prosty: "Moje serce obnażone". (...) Ale żaden człowiek nie potrafiłby jej napisać, gdyby nawet się ośmielił. Papier zmarszczyłby się i spalił pod dotknięciem gorejącego pióra. Fish nie napisał (na razie) książki, ale w utworach takich jak Script For A Jester's Tear, Jigsaw, Kayleigh czy Incubus potrafił w przekonujący sposób wyśpiewać uczucia. Uczucia, które poruszają praktycznie każdego. W ten sposób Marillion nie tylko oczarował barwą i porywającą muzyką, ale także trafił do serc. Ilu fanów wysyłało sobie walentynki ze słowami Fisha We are the siamese children related by the heart? Grając muzykę łączącą namiętnie zakochanych, Marillion towarzyszył im na co dzień. Gdy jednak dochodziło do rozstania, ta sama muzyka potrafiła zamienić się w nierdzewną i przerażająco ostrą Gilette Super Silver, kalecząc straszliwie (the wounds that burn so deep...). Można nawet zaryzykować twierdzenie, że każdy prawdziwy fan Marillion mógłby napisać własny "przepis na błazeńskie łzy". Ale... milcz serce, my tu nie o tym. She knows, you know...
Każda płyta Marillion wzbudzała więc wiele namiętności i emocji. Odejście Fisha było niczym mała eksplozja jądrowa. W mozaice zabrakło jednego elementu. Wprawdzie muzycy grupy i nawet sam Fish wiele razy podkreślali, że w Marillion nikt nie jest niezastąpiony - ale zbyt oczywisty jest fakt, że właśnie osobowość Dereka Williama Dicka, zwanego Rybą, była od początku najbardziej wyraźną cechą zespołu. Dzięki niemu Marillion zdobył taką popularność. Dzięki niemu trafił do naszych serc.
Steve Hogarth: Jestem w trudnym położeniu. Mam zastąpić Fisha, co choćby z powodu mojego niskiego wzrostu - 162 cm - jest niemożliwe. Ale poważnie: Fish miał unikatową osobowość i ja nie będę próbował go naśladować. Po prostu będę sobą. Czuję, że grupa ma wiele nowego do powiedzenia i że fani odczują siłę muzyki.
Album Seasons End ukazał się w końcu września 1989 roku i potwierdził obawy wielu fanów. Fish okazał się niezastąpiony. Obiektywnie trzeba jednak powiedzieć, że nowa muzyka jest pod wieloma względami rewelacyjnie dobra - niekiedy nawet lepsza od niektórych wcześniejszych nagrań. Kompozycja tytułowa należy do najpiękniejszych utworów Marillion, zaś ekspresja emanująca z Berlin czy The Space niejednego może powalić z nóg. Steve Hogarth jest jednak - niestety - tylko sobą. Ma wprawdzie niezły głos, co szczególnie dobitnie słychać w finale płyty, ale brakuje mu oryginalności. Takich wokalistów jest bardzo wielu. Brakuje mu też charyzmy Fisha. A teksty utworów - mimo wysiłków zaproszonego do współpracy poety Johna Helmera - nie wybiegają poza przeciętność: historia niewinnie uwięzionej dziewczyny (Holloway Girl), trochę niesamowite wizje berlińskich barów (Berlin), rozterki zakochanego chłopaka (Hooks In You), cyniczne wyznania złego anioła stróża (The Uninvited Guest), czy wreszcie ostrzeżenie przez zakłócaniem równowagi w przyrodzie (Seasons End).
W tym czasie Fish wydał pierwszy autorski singel State Of Mind. Recenzent tygodnika "Melody Maker" pokusił się o porównanie przeboju Marillion Hooks In You z propozycją Fisha: Podczas gdy Marillion gra teraz ostrego rocka, Fish nadal brzmi jak Genesis. Trudno o bardziej krótkowzroczną ocenę. Nieustanne porównywanie głosu Dereka W. Dicka do Petera Gabriela czy Phila Collinsa staje się nudne i dowodzi jedynie, że dziennikarze rockowi lubią wygodnie spacerować po dawno udeptanych ścieżkach łatwizny. Muzyka skomponowana przez Fisha i jego nowego wspólnika, Micky'ego Simmonsa, tylko niekiedy kojarzy się z dawnymi wzorcami. Przede wszystkim utwory są prostsze. State Of Mind rozpoczyna się trochę jak niektóre nagrania Gary'ego Numana i dopiero głos wokalisty pozwala rozpoznać, kogo naprawdę słuchamy. Głos ten okazuje się czynnikiem najważniejszym, siłą wiodącą albumu Vigil In The Wilderness Of Mirrors, który w styczniu 1990 bezapelacyjnie ucieszył i wzruszył (znowu!) każdego wielbiciela Marillion. Może same kompozycje nie dorównują utworom spółki Kelly-Rothery-Trewavas-Mosley, ale zdecydowaną przewagą płyty Fisha nad Seasons End jest sam jej autor. Cytowany wcześniej dziennikarz "Melody Maker" zakończył swoją recenzję słowami: Wiadomo teraz, kto był wszystkiemu winien przez cały czas. Miało to zabrzmieć złośliwie, a okazało się tylko stwierdzeniem nagiej prawdy. Akwarium pozostało puste, gdyż ryba wypłynęła na szerokie wody. Płytę Seasons End mógłby właściwie podpisać każdy rzemieślniczo doskonały zespół spod znaku progressive rock, zaś przewodnikiem po pustkowiu pełnym luster może być tylko Fish.
W wywiadzie udzielonym magazynowi "Metal Hammer" w grudniu 1988 roku Fish wyjaśnił, że Vigil In The Wilderness Of Mirrors miał być tytułem kolejnej płyty Marillion. Zainspirowany został książką The Spycatcher napisaną przez eks-agenta CIA. Pustkowie pełne luster to lata 60., kiedy roiło się od podwójnych agentów, kłamstwo mogło być prawdą i odwrotnie, nikt nie wiedział komu ufać. Podobny stan rzeczy zaobserwował artysta na rynku muzycznym - czuł się osaczony przez fałszywych pochlebców i środki masowej propagandy. O tym opowiada otwierający album utwór Vigil, który początkowo nazywać się miał Voice In The Crowd i powstał w okresie, gdy Fish rozważał już na serio odejście od zespołu. Kilka następnych nagrań również nawiązuje do tej decyzji: The Company, utrzymany w szkockim klimacie, jest proklamacją niezależności (Jestem idealnie szczęśliwy, mogąc dobierać sobie towarzystwo - i najlepiej mi z samym sobą), Gentleman's Excuse Me poprzez pryzmat historii z dziewczynie żyjącej bajkowymi złudzeniami mówi o chęci wyrwania się ze świata iluzji (Mam dosyć tańca, gdyż każdy krok do przodu oznacza dwa do tyłu), a View From The Hill traktuje o mydleniu oczu (Powiedzieli ci, że ten widok ze wzgórza będzie rozleglejszy niż jakikolwiek, który widziałeś wcześniej), Big Wedge i State Of Mind odnoszą się do polityki, zaś najpiękniejszy - Cliche - to po prostu wyznanie miłości, którego adresatką jest najpewniej żona artysty, Tammy.
W samej muzyce najsilniejsze echa Marillion słychać w Vigil (najefektowniejszy fragment płyty) i Cliche (równie wzruszający jak Chelsea Monday czy Sugar Mice). Pozostałe nagrania - poza dynamicznym Big Wedge (niezbyt fortunnie przyprawionym brzmieniem instrumentów dętych) i View From The Hill - są raczej dość kameralne. Wierzę, że każdy utwór można zagrać na gitarze, lub pianinie, lub zaśpiewać. Według mnie to jest to! Jestem miłośnikiem samego utworu, a nie technicznej strony nagrania. Zawsze wolałem bardziej naturalne podejście do muzyki. W przypadku tego albumu jest to muzyka uboższa aranżacyjnie od propozycji Marillion i mniej finezyjnie zagrana (szczególnie brakuje soczystych solówek gitarowych Steve'a R.) - pamiętajmy jednak, że Fish nie potrafi grać na żadnym instrumencie i zaprosił do współpracy muzyków, którzy po prostu zagrali, co im kazał. Tak zwykle bywa w przypadku albumów solowych - nie zapominajmy, że pierwszy LP Gabriela też był trochę nierówny...
Czas na werdykt. Wydaje mi się, że Marillion i Fish zaczynają przy jednakowym stanie punktowym. Chociaż znacznie weselej na szerokich i głębokich wodach, niż w akwarium, w którym nie ma już ryby...
TOMASZ BEKSIŃSKI
"Magazyn Muzyczny" nr 3 1990
© Marcin Guzik