Artykuły muzyczne
Skład: Tilo Wolff - b; AC - dr; Charlotte Kracht i Ulrich Kaon - cello
Produkcja: Tilo Wolff
Ostatnimi czasy ciężko mi siąść do maszyny, żeby napisać cokolwiek o muzyce - głównie dlatego, że nieustannie siedzę przy maszynie i tłumaczę listy dialogowe. Doszło do tego, że płyt słucham jedynie z walkmana w pociągach! Tym razem jednak po prostu muszę przelać na papier swoje odczucia, gdyż jako członek The Vampyre Society (numer 656) i zaprzysiężony miłośnik mrocznych klimatów autorytatywnie stwierdzam, że niemiecki fenomen o nazwie Lacrimosa definitywnie domaga się oficjalnej recenzji. Tym bardziej, że od ponad roku słucham naprawdę wielu płyt z tak zwanym rockiem gotyckim i ziewam straszliwie: wszystko robione jest na jedno kopyto, tak jakby pierwsze płyty The Mission i Bauhaus były obowiązującą biblią. Gdy po raz kolejny słyszę ponure gitarowe smędzenie oraz faceta, który specjalnie nabawił się nieżytu krtani żeby brzmieć upiornie - po prostu ręce mi opadają (i nie tylko). Zaś Lacrimosa... Lacrimosa to jest powiew świeżego powietrza z wnętrza jak najbardziej romantycznej krypty. TOMASZ BEKSIŃSKI "Tylko Rock" nr 7 (47) lipiec 1995
Tilo Wolff działa już od kilku lat, a płyta Inferno jest czwarta w jego dorobku. Lacrimosa to właśnie Wolff - wokalista, kompozytor, pianista, producent. Szef absolutny, słowem - kolejny Eldritch, choć nie widzę żadnych innych podobieństw do Ojca Przełożonego Zakonu Miłosiernych. No, może jeszcze jedno - na płycie Inferno Wolff dokooptował sobie czarnowłosą wspólniczkę zbrodni wyglądającą na jednej fotce jak - wypisz wymaluj - Anja Orthodox, choć głos - niestety - nie ten. Ale partnerka Eldritcha z "tamtych" lat - Patricia Morrison - też nie najlepiej śpiewa (vide jej solowy produkt Reflect On This), za to inne cechy ma nie do przebicia.
Podobnie jak poprzednie propozycje Lacrimosy, album Inferno zdobi czarno-biała stylowa okładka - tym razem przedstawiająca anielicę w jakże inspirującym stroju wieczorowym! Kreacja obowiązkowa na Bal Gotów i Dzień Sądu Ostatecznego (oby nadszedł jak najszybciej!). Zaś co do muzyki... uff. Wolff lubuje się w klimatach romantyczno-cmentarnych. Utwory są długie, głównie wolne, zdominowane brzmieniem instrumentów klawiszowych. Gitary tworzą aurę niesamowitości, a nie pojękują. Żadnych rytmów a la Stay With Me czy Walk Away. Tu i ówdzie zabrzmi wiolonczela, zaś w momentach kulminacyjnych mamy wręcz symfoniczny rozmach syntezatorowy. Maestro śpiewa po niemiecku - choć na Inferno po raz pierwszy słyszymy też język angielski (w utworach No Blind Eyes Can See i Copycat). Kto wie, może za sprawą Anny Nurmi, a może za naciskiem koncernu East-West, który Inferno dystrybuuje. Wprawdzie nigdy nie byłem fanem ojczystego języka Hermanna Brunnera, jednak do tej muzyki pasuje on jak ulał. Tworzy nastrój niepowtarzalny: coś jakby neofaszystowsko-gotyckie misterium, burdelowo-grobowy Kabaret (sorry, panie Fosse), nietoperzasty dekadentyzm w klimacie Nocnego Portiera Liliany Cavani. Tematyka utworów: miłość, śmierć, rozpacz, samotność, tragedia, groza, grób, śnieg, świece, piekło, niebo, Zmierzch Bogów (sorry, panie Visconti).
Rewelacja. Po raz czwarty. (Gwoli informacji: poprzednie edycje Lacrimosy to Angst, Einsamkeit i Satura). Obowiązkowy dodatek do kolekcji każdego ponurego posiadacza i mrocznie wyuzdanej posiadaczki czarnych pończoch. Słuchać przy czerwonym winie.