Artykuły muzyczne
Latem 1986 roku otrzymałem list od pewnego słuchacza z Warszawy, uczestnika czerwcowego koncertu grupy Marillion w Rotterdamie. Prócz relacji o samym występie, list zawierał także niewykorzystany bilet na taką imprezę oraz dedykację - "może kiedyś się przyda". Trzymałem ów bilet na widocznym miejscu mając dziwne przeczucie, że Marillion był już bardzo blisko. Tak więc, gdy pod koniec roku poczęły rozchodzić się pierwsze plotki o przyjeździe grupy do Polski, nie byłem specjalnie zaskoczony.
Początkowo mówiono o majowych koncertach Marillion, potem przełożono je na czerwiec. Do ostatniej chwili zespół pracował bowiem nad nowym - od dwóch lat oczekiwanym - albumem. Początek światowego tournée zależał od jego wydania. Wreszcie 11 maja ukazał się pilotujący go singel Incommunicado. Serca fanów Marillion zabiły mocniej. Sama piosenka, niezbyt udana, ale promowana bardzo ciekawym teledyskiem, błyskawicznie dotarła do pierwszego miejsca brytyjskiej listy przebojów. Longplay zapowiedziany został na 22 czerwca, zaś w Polsce "Pagart" ogłosił ostateczne terminy: zespół przyjedzie 20 czerwca, następny dzień poświęci na próby w gdańskiej "Olivii", tamże wystąpi 22 i 23, potem zaś odwiedzi Zabrze (25, 26) i Poznań (27, 28).
Samolot z Londynu ląduje na Okęciu o godzinie 14.35. Wiadomo było, że Marillion spędzi w Warszawie zaledwie trzy godziny, gdyż pociąg (sic!) do Gdańska odjeżdża z Dworca Centralnego po siedemnastej. Wiedząc również, że Fish gościć będzie u Marka Niedźwieckiego w sobotnim "Zapraszamy do Trójki", rezygnuję z powitania na lotnisku i od razu udaję się na Myśliwiecką. Tam też kilkanaście minut po piętnastej zjawiają się Andrzej Marzec z "Pagartu" oraz znakomici goście: Fish we własnej olbrzymiej osobie (193 cm wzrostu) oraz Paul, szef trasy zespołu. Od pierwszej chwili atmosfera jest bardzo ciepła, co przekonuje mnie, iż plotki o spontaniczności lidera Marillion są prawdziwe. Fish nie ma w sobie nic z gwiazdy - uśmiecha się przez cały czas, chętnie odpowiada na wszelkie pytania, niezmordowanie rozdaje autografy. Jak się potem okazuje, nawet udręczony całonocną zabawą zgadza się na wywiad i nie robi afery, gdy w restauracji hotelowej dostaje rozwodnione mleko z kożuchami (wstyd!). Ale nie uprzedzajmy faktów.
W Warszawie nawiązujemy znajomość, rozmawiamy też o nowej płycie, którą zespół przywiózł ze sobą. Czasu jest jednak niewiele - kwadrans po szesnastej goście udają się na dworzec. Płyta zostaje.
Podczas noworocznego koncertu Marillion po raz pierwszy wykonał trzy nowe utwory z przygotowywanego albumu. Jeden z nich, dynamiczny Incommunicado, publiczność zgodnie wytypowała na następny singel. W rozmowie z magazynem "Kerrang!" Fish zapowiedział, iż nowy longplay nie będzie miał nic wspólnego z poprzednim, najbardziej kasowym Misplaced Childhood. Grupa planowała wydać kolekcję luźnych piosenek - jednak podczas realizacji płyty okazało się, że powstaje kolejny "concept album". Utwory łączy jeden wspólny motyw: picie. Bohater płyty znad kieliszka snuje rozważania o pierwszych seksualnych doznaniach i rozczarowaniach naiwnych dorastających panienek (Warm Wet Circles), opowiada o wyalienowaniu w mroku nocy (That Time Of The Night), wspomina dawną miłość i utraconą rodzinę (Sugar Mice), a także oddaje się szaleńczym pijackim fantazjom (Incommunicado). Najmocniejszym fragmentem płyty jest White Russian, protest przeciwko neofaszystowskim, antysemickim nastrojom w Europie Zachodniej. Album nosi tytuł Clutching At Straws - jest to odpowiednik polskiego "chwytania się brzytwy" przez tonącego. Tonącym jest tu pisarz-alkoholik, centralna postać albumu. Fish nazwał go Pochodnią (Torch) pod wpływem dzieł Kerouaca, który porównał ludzi do tzw. rzymskich świec - dopalających się do pewnego miejsca i wybuchających. W utworze Torch Song Fish pozwala sobie na aluzję do samego siebie - gdy ukrywasz, że masz już 29 lat, nie zrobisz nic złego, jeśli zapłoniesz trochę jaśniej...
Muzycznie płyta nie odbiega od klimatu Misplaced Childhood - producentem jest znowu Chris Kimsey. Całość brzmi jednak bardziej poetycko i nastrojowo, sporo miejsca zajmują utwory kameralne, wręcz balladowe (Warm Wet Circles, Torch Song, Sugar Mice), przy czym gitarzysta Steve Rothery ma okazję do zagrania kilku soczystych solówek. Dramatyzm i rozmach White Russian niemalże dorównują Forgotten Sons, zaś w żartobliwej piosence Just For The Record pianista Mark Kelly robi chyba największy ukłon w stronę Genesis (kapitalne solo na syntezatorze, którego nie powstydziłby się Tony Banks). Swoistym novum jest współpraca wokalna niejakiej Tessy Niles w piosenkach Warm Wet Circles i The Last Straw. Zmieniło się też logo zespołu - jest uproszczone, na wzór neonu barowego (jak wyjaśnił Fish). Na okładce - co również jest nowością - po raz pierwszy pojawiają się członkowie Marillion.
Z walkmanem i kasetą, na której zarejestrowałem Clutching At Straws, wsiadam w poniedziałek do samolotu lecącego do Gdańska...
Kilka minut po piętnastej docieram do hotelu "Posejdon" w Gdańsku, gdzie mieszka Marillion. W hallu przed recepcją kręci się Paul, szef trasy. Przed hotelem widać kilku koczujących fanów, łowców autografów. Nie czekają na próżno: oto bowiem pojawia się Fish, w krótkich spodniach, z książką w łapie i aparatem fotograficznym przewieszonym przez ramię. Idzie na pobliską plażę, wcześniej musi jednak podpisać kilkanaście zdjęć i płyt Marillion. Już na plaży rozmawiamy m.in. o zbliżającym się występie. Fish nie kryje lekkiego zdenerwowania, nie wierzy w zapewnienie, że przyjęcie będzie gorętsze niż kiedykolwiek na świecie.
Pragnę wykorzystać okazję, aby dowiedzieć się ostatecznie dlaczego Derek William Dick zwie siebie Rybą. Fish, zajęty fotografowaniem łabędzi, udaje że nie słyszy pytania - wcześniej jednak podkreślał swoje przywiązanie do morza, gdyż nad nim się wychował. Nagle wszystko staje się jasne...
Koncert zaplanowany jest na godzinę dziewiętnastą. Gdy o 18.30 docieram do "Olivii", sala jest prawie pełna. Do sceny nie sposób się dopchnąć. Chcąc obejrzeć pierwszy polski występ Marillion z bliska, decyduję się wejść w coraz gęstszy tłum, ok. 5 metrów od barierek. Punktualnie o dziewiętnastej gasną światła, z głośników rozbrzmiewa Rossini. Napięcie sięga zenitu, gdy w kłębach dymu (lecz wciąż w mroku) na scenę wybiega pięć postaci. Głośna salwa na perkusji - i rozpoczyna się Lords Of The Backstage, rozbłyskują światła. Fish w pierzastym stroju dominuje nad estradą, koncentrując na sobie uwagę zgodnie skaczącego tłumu. Ścisk jest straszliwy, temperatura przypomina upalne popołudnie w tropikach. Gdy Marillion wykonuje Assassing - muszę skakać wraz z tłumem. Próbuję się rozglądnąć - na wszystkich twarzach, mimo ścisku i gorąca, widnieje ten sam niekłamany uśmiech autentycznego szczęścia.
Skłania mnie to do refleksji - tyle się mówi i pisze o agresji, jaką rzekomo wyzwala w młodzieży muzyka rockowa. Tyle już razy usiłowano zbulwersować opinię publiczną straszliwymi ekscesami, jakich dopuszczają się tzw. wyznawcy rocka podczas koncertów lub po ich zakończeniu. Tymczasem w Gdańsku, a później w Zabrzu i Poznaniu nie doszło do najmniejszej awantury. W szalejącym tłumie pod sceną nikt nikogo nie zadeptał, nie zadusił, nie zaatakował. Powiedzmy głośno i otwarcie: rocka nie słucha się w filharmonii ani na siedząco, tak samo jak wytrawnego martini nie pije się duszkiem wstrzymując przy tym oddech. Muzyka Marillion, przepełniona emocjami, wyzwalająca takie same emocje w odbiorcach, musi być głośna. Swoją dynamiką i ekspresją nie skłania jednak ku agresywności, nie wywołuje zapalnych napięć - wręcz przeciwnie. Wymowa utworów Fugazi, Forgotten Sons, Threshold, White Russian jest jednoznaczna: świat potrzebuje miłości i pokoju. Fish potrafi śpiewać o tym, nie brzmiąc banalnie ani pretensjonalnie, a strzelając do nas z mikrofonu demonstruje okrucieństwo oraz bezsens wojny i wszelkiej przemocy.
Marillion przyjęty zostaje tak gorąco, że trema i niepokój Fisha pryskają niczym bańki mydlane już w połowie pierwszego koncertu. Śpiewając Lavender krzyczy do publiczności - IOU for your love! - jak wam odpłacić za miłość. Są dwa bisy - Fugazi oraz Freaks połączone z pierwszym przebojem Marillion z 1982 roku - Market Square Heroes. W ten utwór wpleciony jest standard The Who - My Generation...
Następnego dnia zespół wychodzi na scenę w zupełnie innym nastroju. Muzycy wiedzą już, że polska publiczność doskonale zna ich utwory, gdyż w poniedziałek cała sala śpiewała z Fishem Script For A Jester's Tear, Kayleigh, Lavender i finał Fugazi. Koncert jest w pełni udany, niektórzy później twierdzą nawet, że najbardziej udany z całej trasy. Program ulega małej zmianie - Incommunicado staje się drugim bisem (i tak jest już do końca tourn (e), zaś na zakończenie - zamiast Freaks - Marillion gra swój koncertowy przebój Garden Party, wręcz stworzony do śpiewania z publicznością. Zmienia się też standard wpleciony w Market Square Heroes: Fish porywa całą "Olivię" do tańca wielkim hitem Chubby'ego Checkera Let's Twist Again.
Mimo że drugi koncert oglądałem z trybuny odległej o dobre kilkanaście metrów od sceny, wychodzę z sali cały mokry. Było gorąco!
Trzeci dzień tourn(e jest dniem wolnym. Po południu zespół wraz z ekipą wsiada do samolotu Antonow-24 lecącego do Katowic, gdzie czekają pokoje w hotelu "Warszawa". Siadamy z Fishem z przodu samolotu, gdyż tylko tam wielki Szkot ma szansę na zmieszczenie nóg. Okazuje się jednak, że nie może on nawet normalnie usiąść. Ponad godzinny lot odbywa z kolanami pod brodą. Nie rozmawiamy, gdyż lider Marillion wyraźnie pragnie wypocząć po pożegnalnej nocy w Gdańsku...
Bilety w Zabrzu rozeszły się ponoć błyskawicznie dwa tygodnie przed imprezą. Wprawdzie "Hala Sportowa" w niczym nie przypomina katowickiego "Spodka" (notabene idealnego miejsca na podobny koncert), wypełnia się jednak po brzegi.
Tym razem jestem na sali prawie dwie godziny przed występem, tak więc wraz z Piotrem Kosińskim (znanym szefem jakże pożytecznej firmy Rock Serwis) mamy okazję obejrzeć próbę. Ciekawostką może być fakt, że w trakcie jej trwania Steve Rothery intonuje na gitarze kilka taktów znanej kompozycji Black Sabbath - Paranoid.
Pierwszy koncert w Zabrzu, wprawdzie przyjęty gorąco i entuzjastycznie przez publiczność, wyraźnie psuje humor muzykom. Poważne problemy techniczne (sprzężenia i trzaski w prawym kanale stereo) dwukrotnie zakłócają odbiór muzyki. Script For A Jester's Tear od połowy słuchamy tylko na lewym zestawie kolumn. Jednak gdy przy Kayleigh wysiada mikrofon, okazuje się, iż polska publiczność zna tekst tak dobrze, że Fish może ograniczyć się do roli dyrygenta. Mimo to zespół spędza wieczór na ponuro w hotelowym barze, zaś zawsze pełen werwy i gadatliwy Fish wykręca się od wywiadu bólem gardła. Skłania mnie to do kolejnej refleksji: Marillion bardzo poważnie traktuje swoją sztukę. Muzykom zależy, aby show był bez zarzutu. Oto więc zespół, któremu nie wystarcza bezkrytyczny czasem aplauz odbiorców. Rzadki to przypadek wśród tak zwanych "wielkich gwiazd"...
Następnego dnia aparatura działa idealnie, zespół jest w dobrej formie, publiczność jak zwykle popisuje się znajomością tekstów i spontanicznie tańczy Let's Twist Again. Kolejna mała zmiana w programie: zamiast ballady Jigsaw pojawia się nowy utwór - Sugar Mice. Nieoficjalny powód: poprzedniego wieczoru Fish podobno rozwalił kawałek mozaiki, stałego rekwizytu przy wykonywaniu tego utworu, gdyż rzucił nim przez scenę.
Wciąż jeszcze nucąc Let's Twist Again próbuję umówić się z Fishem na wywiad w hotelu. Menażer grupy, John Arnison, nie robi trudności, ale pojawiają się jacyś japońscy reporterzy, jak widać - ważniejsi. Fish nie ma czasu, możemy jednak porozmawiać z Markiem Kelly'm i Steve'm Rothery'm. Rezultaty rozmowy: w następnym numerze.
Następnego dnia rano wyruszamy do Poznania. Odjazd o dziesiątej rano: dla zespołu lubiącego nocne życie jest to godzina grozy. Tymczasem fani okupują hall hotelu "Warszawa", przepędzani bezskutecznie przez niestrudzonego portiera. W końcu udaje im się upolować Steve'a i Petera. Fish - wyraźnie niewyspany - ucieka do autobusu. Gdy zjawia się Mark, prosimy go, by dopomógł w zrobieniu pamiątkowej fotografii. Zawsze życzliwy Mark sobie tylko znanymi sposobami namawia Fisha oraz Iana do opuszczenia autobusu. Robimy "rodzinne" zdjęcie.
Poznańska "Arena" okazuje się najlepszą salą koncertową, w której grał u nas Marillion. Akustyka i widoczność bez zarzutu. Na pierwszym, sobotnim koncercie znowu nawala aparatura, ale tylko na krótką chwilę. Tym razem Fish nie może sobie odmówić sarkastycznej uwagi: Cholerny kapitalistyczny sprzęt, zawsze musi się spieprzyć.
Forgotten Sons nigdzie nie brzmi równie przejmująco jak wtedy w sobotę. Po koncercie wracamy do hotelu "Poznań", gdzie zespół udaje się na nocny dancing - i oczywiście do baru. Tam też umawiam się z Fishem na niedzielną rozmowę przy śniadaniu. Jej zapis - w następnym numerze.
Niedzielny, ostatni występ Marillion rozpoczyna się o osiemnastej, a więc godzinę wcześniej niż przedtem. Muzycy zaraz po jego zakończeniu wyjeżdżają bowiem do Warszawy, skąd rano odlatują do Rzymu na dalszy ciąg tournée zapoczątkowanego u nas.
Czas, by wspomnieć o stronie wizualnej koncertów. Scenografia raczej skromna: z tyłu sceny ludzkie postacie jakby w strzelistych pasażach. Gdzieś w czterdziestej minucie występu, gdy rozpoczyna się utwór Incubus, dekoracja ulega zmianie - pojawiają się gotyckie okna, zaś zawieszona nad sceną lustrzana kula rzuca na salę tysiące fruwających światełek. Przy Misplaced Childhood Fish wkłada czerwony szkocki garnitur w kratę, a w oknach ukazują się wielkie pająki... Gdy zaś Marillion wykonuje "pijacki" przebój Incommunicado, sprytnie zapalone światła ukazują kieliszki wymalowane na białych planszach z przodu sceny. Dymów niewiele, zaś bardzo ważną rolę odgrywają skromne, ale jakże pomysłowo wykorzystane światła! Tu czas na trzecią refleksję: wybuchy i błyskające obłąkanie reflektory same w sobie nie są sztuką, o czym wielu naszych artystów jakby nie wiedziało, uparcie prezentując podczas swoich występów iluminacje będące jedynie smutną przewagą formy nad treścią.
Ostatni koncert jest prawdziwym podsumowaniem całej trasy. Fish oficjalnie obiecuje, że Marillion powróci do Polski za dwa lata. Przy Incommunicado rozdaje drinki stojącym najbliżej sceny - rzuca też w nas ręcznikiem, który trafia w ręce kilku zapalonych fanów. Przez kilka straszliwych minut drą go na kawałki dosłownie na moich plecach, gdyż każdy chce zabrać do domu prawdziwą relikwię-pamiątkę. Już po koncercie jeden z fanów spotyka dziewczynę, której Fish uścisnął rękę. Gdybyśmy żyli w średniowieczu, ręka zostałaby przypuszczalnie odrąbana - w obecnej sytuacji rozpromieniony chłopak zadowala się trzymaniem jej we własnych dłoniach przez kilka długich minut...
Autobus "Orbisu" odjeżdża spod "Areny" o 21.00.
Dzięki operatywności i nadprzyrodzonym zdolnościom Andrzeja Marca i PAA "Pagart" gościliśmy w Polsce legendę współczesnego rocka. Marillion odwiedził nas po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni. Trzymamy więc Fisha za słowo i... czekamy.
Niech wolno mi będzie zakończyć słowami kilku uczestników tych niezapomnianych koncertów:
Marek Niedźwiecki: Najlepszy koncert, jaki widziałem w Polsce.
Piotr Kosiński (który tydzień wcześniej oglądał Genesis w Budapeszcie): Genesis z całą oprawą sceniczną był niczym wobec Marillion, a publiczność węgierska niczym wobec polskiej.
Zagorzały fan Marillion (nazwisko i adres znane redakcji): Niczego wspanialszego już w życiu nie zobaczę.
TOMASZ BEKSIŃSKI
P.S. Autor pragnie serdecznie podziękować osobom, których pomoc umożliwiła napisanie niniejszej relacji. Są to, w kolejności alfabetycznej: Tomasz Dziubiński, Andrzej Marzec, Roman Rogowiecki, Władysław Włoszczowski, a także pracownicy recepcji hotelu "Warszawa" w Katowicach.
"Magazyn Muzyczny" nr 9 1987
© Marcin Guzik