Artykuły muzyczne



Miłosierny wstęp

Po raz pierwszy zetknąłem się z muzyką The Sisters Of Mercy późną wiosną 1986 roku, kiedy to wpadła mi w ręce płyta "First And Last And Always". Już przy pierwszym słuchaniu jej zamarłem, a otaczający mnie świat odpłynął gdzieś w nieświadomość, gdy pokój wypełniły dźwięki "Marian". W pierwszej chwili zdawało mi się, że uczestniczę w jakiejś zwariowanej dyskotece zorganizowanej przez nieczyste moce nocą na cmentarzu. Wśród krzyży raz po raz oświetlanych blaskiem księżycowych reflektorów majaczyła jakaś mroczna postać w czarnym całunie, dobywająca z siebie dudniący, grobowy głos, wołający tęsknie Ocal mnie, ocal Marian... - a dookoła tańczyły zombie, upiory i hieny cmentarne. Przypuszczalnie sam Eldritch ukrzyżowałby mnie za łączenie "Marian" z taką właśnie wizją a la Hammer House of Horrors, ale cóż... Nie umiem nic na to poradzić, coś takiego właśnie wyobraźnia roztoczyła przed moimi oczami spragnionymi wtedy odrobiny romantycznej gotyckości.

Gdy nauczyłem się tej płyty na pamięć i zacząłem niecierpliwie rozglądać się za innymi produktami podpisanymi nazwą The Sisters Of Mercy, dowiedziałem się ze zgrozą, że zespół mojego życia nie istniał już od roku. Rzeczywistość objawiła mi natomiast The Mission, następny wielki wynalazek ludzkości od czasu, gdy odkryto zabawne właściwości płynów będących efektem fermentacji owoców, zbóż i kartofli - jak to cudownie ujął red. Jerzy A. Rzewuski. Czytając łapczywie wywiady z Wayne'm Husseyem (bądź co bądź, ex-gitarzystą Siostrzyczek) po raz pierwszy zetknąłem się z cierpką opinią na temat Eldritcha; jak się dowiedziałem - nieznośnego despoty, o którym Hussey ("miłosiernie?") nic więcej nie chciał powiedzieć.

Muzyka The Mission przekonała mnie w niewielkim stopniu. Brakowało jej duszy i autentyczności.

Tymczasem przyjaciele postarali się, żebym usłyszał The Sisterhood - niezwykły album "Gift" nazwany pieszczotliwie "klątwą Eldritcha". Nie zdążyłem jeszcze dobrze otrząsnąć się po "Deszczu z nieba", gdy brytyjska prasa muzyczna doniosła o powrocie Sióstr Miłosierdzia, a patetyczne chóry otwierające "This Corrosion" i widok najcudowniejszej kobiety wszechczasów u boku Ojca Przełożonego znowu przeniosły mnie w inną rzeczywistość. Potem ukazał się "Floodland", a gdy zobaczyłem monumentalny teledysk do "Dominion" i zrozumiałem, o co chodzi w "Lukrecji"... oddałem Siostrom duszę, serce i uszy, a oczy mi się otworzyły.

Na rockowej scenie aż roi się od przeróżnych ekscentryków i dziwaków. Wśród nich Andrew Eldritch wyróżnia się oryginalnym, trochę makabrycznym poczuciem humoru, a także niepospolitą osobowością - napisałem wówczas w pierwszym bodajże artykule na temat The Sisters, wydrukowanym w polskiej prasie muzycznej ("Magazyn Muzyczny", nr 5, maj odległego, czarnego roku 1988). Urzekła mnie nie tylko muzyka i teksty "Floodland". Przede wszystkim ogarnęła mnie nieziemska wręcz energia, płynąca z bezgranicznego podziwu dla genialności umysłu Eldritcha. Jego stosunek do Francuzów, amerykańskiej kultury i czarnych kotów uczynił mnie zaprzysiężonym wyznawcą Miłosierdzia.

Od tamtej chwili wiele się zmieniło, zarówno w rocku, jak i w omawianym zespole. Nie zmienił się tylko Eldritch. Nadal jest sobą; pozornie despotycznym egocentrykiem i absolutnym władcą w grupie wymykającej się wszelkim przyjętym klasyfikacjom. Jest jedynym chyba intelektualistą i nie pasującym do rocka artystą od czasów samego Roberta Frippa. O Eldritchu wypisuje się przeróżne rzeczy. Przede wszystkim - przedstawia się go jako megalomana i nieprzystępnego drania. Muzycy, z którymi kiedyś współpracował, radośnie mieszają go z błotem, nazywając tyranem, chciwcem i krwiopijcą. Dziennikarze rockowi drżą ze strachu przed ewentualnością robienia z nim wywiadu, a niektórzy rozdzierając szaty pokazują blizny po ranach, jakich nabawili się podczas takich okazji. Kim naprawdę jest ten człowiek? Wampirem, rockowym hitlerkiem, pozerem i kabotynem? A może jest po prostu sobą - i tego właśnie nikt nie może mu wybaczyć?

Będąc jeszcze studentem, napisałem w jednym z uczelnianych wypracowań, że nauczyciele literatury są po prostu niedoszłymi literatami, którym nie udało się zrobić kariery i teraz bawią się w sekcję cudzych utworów. Musiałem trafić w sedno, a także z pewnością miałem wyrozumiałą nauczycielkę literatury, bo dostałem za to wypracowanie piątkę. Śmiem twierdzić, że podobnie ma się rzecz z większością dziennikarzy rockowych. Są to zakompleksieni niby-artyści, uzurpujący sobie prawo do popisywania się wiedzą absolutną i głoszenia tak zwanej prawdy. (Dodam tu, w nawiasie, że nie uważam siebie za dziennikarza rockowego - zawsze byłem i jestem ENTUZJASTĄ - ha, ha!). Oni to właśnie, krytycy i znawcy od siedmiu boleści, wykreowali Eldritcha na mrocznego mistyka, księcia ciemności, wizjonera z zaświatów. Wszystko byłoby w porządku, gdyby takie rzeczy wypisywano żartem - podobnie, jak nieraz czynił to Eldritch. Niestety, większość autorów wierzy święcie w swoje metafory, a publiczność je kupuje.

Najlepszym przykładem eldritchowskiego poczucia humoru jest geneza powstania zakonu Sióstr Miłosierdzia, popełniona przez niego samego latem 1987 roku. Według tej minibiografii, rozesłanej do muzycznych periodyków wraz z prasowymi egzemplarzami singla "This Corrosion", zakon Sióstr Miłosierdzia powołała do życia niejaka Catherine Elisabeth McAuley w 1831 roku. Stało się to za sprawą Ducha Świętego, który rzekomo nawiedził dostojną damę. Panna McAuley uzyskała papieską zgodę na założenie zakonu, jednak zmarła w 1941 roku. Jej następcy przemierzyli wzdłuż i wszerz wszystkie kontynenty, celem zbudowania fundamentów największej angielskojęzycznej kongregacji tego świata - zakonu Sióstr Miłosierdzia. W 1980 roku miłościwie panujący papież przeniósł stolicę zakonu z Dublina do Leeds, gdzie Ojcem Przełożonym mianował dżentelmena zwanego Andrew Eldritch. Ten nieskazitelny duchem osobnik zwerbował pierwszych apostołów... i tak dalej, i tak dalej. Trzeba być kompletnym kretynem pozbawionym minimalnej choćby wrażliwości na żart, żeby nie wyczuć w podobnym tekście ironii i dowcipu.

Napisałem kiedyś, że Eldritch robi do nas oko, ale potrafią to dostrzec tylko ci, których również stać na dystans do swojego ulubionego środowiska naturalnego, pachnącego chryzantemami na świeżym grobie. Otrzymałem potem sporo listów pełnych oburzenia. Ich autorzy obejrzeli na klęczkach wideo-koncert "Wake" i wzięli sobie poważnie do serca cały ten spektakl. Zostałem nazwany heretykiem, zdzierającym zasłonę (miłosierdzia?) z doniosłości poczynań Księcia Ciemności. Tych, którym nadal tak się wydaje, odsyłam do wydrukowanego w tej książce wywiadu Dave'a Dicksona z Eldritchem. Dowiedzą się z niego, jak reaguje on na tytułowanie go Księciem Ciemności.

Najbliżej prawdy był - paradoksalnym zbiegiem okoliczności - wspomniany już Wayne Hussey. Złośliwie zauważył kiedyś, że Eldritcha nie otacza żaden mistycyzm. I trafił w sedno. Cały tragizm szefa Sióstr Miłosierdzia polega na tym, że wszyscy usiłują wtłoczyć go na codzień w szaty, które wkłada tylko czasami na scenie. Żeby zrozumieć Eldritcha, trzeba wiedzieć, że jest on obdarzony niezwykle intelektualnym poczuciem humoru, a większość jego poczynań ma charakter parodystyczny. Obce są mu stricte rock and rollowe ideały. Nie cierpi tras koncertowych, spotkań z publicznością, wywiadów i całego rockowego szumu. Jego imperatyw wewnętrzny każe mu tworzyć - tworzy więc, ale chce mieć święty spokój. Nie ma zbyt wielu wymagań i nie cierpi na syndrom zachłannej gwiazdy. Wystarcza mu skromne mieszkanie w Hamburgu, widok na wodę i towarzystwo kota. Poza tym nie znosi idiotów. Dlatego perspektywa rozmowy z prasą wprawia go w choleryczny nastrój.

Jest bezwzględnie najoryginalniejszym współczesnym twórcą związanym z rockiem. Chyba on jedyny nie traktuje poważnie swojego scenicznego "ja". We Wrocławiu, po koncercie, pojawił się w hotelowym barze ubrany w potargane dżinsy i koszulkę bez rękawów. Zdjął okulary - za których parawanem ukrywa się na każdym oficjalnym zdjęciu. Ciekawe, jaki inny artysta odważyłby się pokazać - bądź co bądź publicznie - bez utożsamianych z nim atrybutów? Znamienny może być tutaj casus Kapitana Nemo, który chyba nawet sypiał w swojej beretce. On traktował ten beret ze śmiertelną powagą. Eldritch dystansuje się od wszystkiego z wyjątkiem Własnej sztuki, której nie lubi komentować. Mówi ona sama za siebie.

Żeby postawić kropkę nad i, podam jeszcze jeden przykład, który najbardziej niewiernym powinien wskazać właściwe podejście do fenomenu zwanego The Sisters Of Mercy. Nikt nie wierzy w wampiry, strzygi, zombie i inne sympatyczne stworki z filmów grozy. Filmy takie robi się jednak całkiem na serio - ale tylko po to, żeby widz przez półtorej godziny projekcji miał zabawę. Filmy grozy robią ludzie, którym odpowiada ten gatunek sztuki, zaś oglądają je amatorzy podobnej rozrywki. Nikt jednak nie oczekuje od, na przykład Christophera Lee, żeby zajadając obiad w restauracji szczerzył zęby Draculi do kelnerek i powiewał peleryną. Rozważania na ten temat zamknę cytatem samego Eldritcha. Gdy we Wrocławiu fani chcieli mu zrobić zdjęcie przy barze, znamiennie odpowiedział: I'm off duty (Nie jestem na służbie). Wszystko jasne?

Niniejsza książka, którą wraz z Lady Moniką miłosiernie dla Was przetłumaczyliśmy, adresowana jest wyłącznie dla oddanych wyznawców Miłosierdzia. Napisał ją wydawca oficjalnego magazynu informacyjnego The Sisters Of Mercy, człowiek całym sercem oddany muzyce tego zespołu i zawartych w niej treściom. Mimo złośliwych uwag niektórych recenzentów sugerujących, że "Heartland" pisany jest na klęczkach, Andrew J. Pinnell daleki jest od bezkrytycznego, ślepego entuzjazmu. Jako oddany fan grupy kieruje biurem informacyjnym, The Reptile House, wydaje "Heartland" i w duchu Siedmiu Przykazań Miłosierdzia pomaga głosić Ewangelię Eldritcha na całym świecie. Zebrane w tej książce cztery opublikowane dotąd numery "Heartland" wywodzą się nie z klęczek, lecz z serca.

Jako że człowiek jestem miłosierny, kończę już ten wstęp i życzę pasjonującej lektury.

TOMASZ BEKSIŃSKI



Wstęp do książki o The Sisters Of Mercy "Heartland"






© Marcin Guzik