Artykuły muzyczne
Gdy słuchałem pierwszy raz płyty "Peace In Our Time", nieustannie zadawałem sobie pytanie: czy wciąż jeszcze lubię Big Country? Albumy "The Crossing", "Steeltown" i "The Seer" należały do moich ulubionych, a sam zespół wydawał mi się najlepszą grupą rockową lat 80. Umiejętne połączenie elementów szkockiego folkloru i witalnego rock and rolla było receptą genialną w swojej prostocie. Nikt tak jak Big Country nie potrafił zagrać prostego, melodyjnego (!!!), porywającego do tańca rocka.
Krytycy zarzucali Big Country artystyczny zastój - faktem jest, że wszystkie trzy wspomniane płyty powstały według tej samej receptury i zarejestrowana na nich muzyka mogła z powodzeniem wypełnić jednorodny potrójny album. Nieczęsto jednak jeden zespół potrafi zrealizować kilka równie doskonałych płyt w jednym stylu. Poza tym klient kupujący produkt z etykietą Big Country wiedział czego oczekiwać. I nauczył się tego wymagać.
"Peace in Our Time" jest pierwszą próbą odejścia od dotychczasowej formuły Big Country. Szkockość została precyzyjnie przecedzona przez bardzo gęste sito. Gdzieś przepadły dawne soczyste melodie. Wokalista i gitarzysta Stuart Adamson jakby stracił ochotę do ekspresyjnego śpiewania, mamrocząc coś pod nosem. Gdy słuchałem płyty pierwszy raz, miałem dziwne wrażenie, że powstała podczas prób w izbie wytrzeźwień: tak jakby zespół obawiał się zagrać zbyt głośno, by nie zbudzić strażników. Czyżby nowy producent, Peter Wolf, nie lubił swobodnego, melodyjnego rocka?
Płyta powstała w wyraźnym celu sprzedania jej na gruncie amerykańskim. Nie pierwszy to przypadek, kiedy w zamiarze zawojowania Ameryki znakomity i oryginalny wykonawca rezygnuje z własnej osobowości, aby tylko zjednać sobie zgnuśniałych, konsumpcyjnie nastawionych kowbojów. Syndrom Kolumba? Ameryki drugi raz odkryć nie można, czemu więc porzucać Europę w tym błędnym celu?
Z wyjątkiem From Here To Eternity oraz instrumentalnego The Travellers (wyłącznie w wersji kompaktowej) pozostałe utwory pogrążają słuchacza w zakłopotaniu. Tak jak atrakcyjna brunetka, która w naiwnym zamiarze sprawienia swojemu narzeczonemu przyjemności, obcina długie włosy, a resztę farbuje na blond. Co z taką zrobić? Liczyć, że się opamięta? Zerwać? Może jeszcze nie teraz. Może warto trochę odczekać. Niektórzy z czasem zdają sobie sprawę ze swoich błędów.
(4)
TOMASZ BEKSIŃSKI
"Magazyn Muzyczny" nr 1 1989
© Marcin Guzik