Artykuły muzyczne
O wielu zespołach rockowych mówiono i pisano w swoim czasie, że wyróżniają się wśród innych, że dokonały pionierskich odkryć, zapoczątkowały jakiś nowy kierunek, czy też pozostawiły po sobie fenomenalne, niepowtarzalne płyty. Nieraz były to tylko eksklamatoryjne zachwyty podyktowane bezkrytycznymi emocjami chwili. Szczególnie często zdarzało się to w latach osiemdziesiątych, kiedy to prawie każdemu przyklejano etykietkę nowego Mesjasza. Jeśli jednak ktoś chciałby sporządzić wiarygodną i sensowną listę prawdziwych pionierów rocka, musiałby cofnąć się o prawie 30 lat i przede wszystkim spenetrować lata sześćdziesiąte. Nawet nie podpierając się żadnymi konkretnymi nazwiskami czy nazwami można od razu stwierdzić, że wtedy dokonano prawie wszystkiego. Czasy były ku temu idealne - muzyka rockowa dopiero rodziła się, nabierała rozmachu i odwagi. Była to w zasadzie pierwsza i jedyna okazja, żeby stworzyć coś oryginalnego. W tamtych latach trzeba było jednak wyjść na scenę i zagrać - nie stosowano jeszcze playbacku, a studio nagraniowe nie przypominało wnętrza statku kosmicznego. Liczyły się tylko pomysły i umiejętności. Jeśli więc gdziekolwiek mamy szukać pionierów - musimy ich szukać w czasach, w których każdy dźwięk trzeba było wypracować samemu. W czasach, gdy nie było komputerów, generatorów i wszelkiej super-aparatury, pozwalającej kabotynom, nieukom i muzycznym analfabetom tworzyć coś z niczego i podpisywać dumnie swoim nazwiskiem.
Trudno sporządzić pełną listę wykonawców, bez których muzyki rockowej nie byłoby w ogóle. Przede wszystkim dlatego, że wielu z nich dołożyło tylko po jednej cegiełce przy tworzeniu rockowych fundamentów. Gdyby jednak ktoś pokusił się o wymienienie przynajmniej dziesięciu bezwzględnie najważniejszych nazwisk czy nazw, na pewno znalazłyby się wśród nich The Beatles i The Rolling Stones, Robert Fripp, Jim Morrison, Gary Brooker, Jimi Hendrix, Syd Barrett i Roger Waters. Nie wspominam już tutaj o Genesis, The Moody Blues, Van der Graaf Generator itd., bo wtedy lista zrobiłaby się przerażająco długa, a wciąż nie wyszlibyśmy poza lata sześćdziesiąte.
Można wszakże śmiało powiedzieć, że pierwszą oryginalną formacją wszechczasów był zespół The Beatles. Bez niego rock zapewne rozwijałby się dalej, ale nie bardzo wiadomo, co by z tego wszystkiego wynikło. John, Paul, George i Ringo nie tylko zapoczątkowali rockowe szaleństwo w Europie (choć muzyki tej nie nazywano jeszcze wtedy rockiem), ale także jako pierwsi odważyli się na eksperymentowanie w studiu i tym samym zapalili zielone światło wielu innym artystom, którzy w drugiej połowie lat sześćdziesiątych pojawiać się zaczęli niczym grzyby po deszczu.
Cała niepowtarzalna magia lat siedemdziesiątych była tylko wynikiem pierwszych, czasem zupełnie nieśmiałych odkryć dokonanych w poprzedniej dekadzie. I choć wprawdzie wielu krytyków krzywi się na tzw. progresywny rock, nazywając go "pseudo-rockowym smędzeniem", to właśnie w tej dziedzinie dokonano najwybitniejszych nagrań. Przy całym szacunku dla mistrzów rock and rolla - The Rolling Stones, dość trudno odróżnić poszczególne płyty Jaggera, Richardsa i spółki. Są one wypełnione rzetelnie zagraną, jednorodną stylistycznie muzyką rockową realizowaną według pewnej recepty. Natomiast gdy słuchamy płyt King Crimson czy Pink Floyd, na każdej znaleźć możemy coś zupełnie innego, nowego, odkrywczego. Niektóre utwory Procol Harum równać się mogą powagą, rozmachem i nieśmiertelną magią z wybitnymi dziełami muzyki klasycznej. Wiele nagrań Genesis czy Van der Graaf Generator zaskakuje do dziś subtelnością i pomysłowością, do której daleko współczesnym naśladowcom wyposażonym w najnowocześniejszy sprzęt.
Nieliczni twórcy z tamtych czasów działają do dziś, a już naprawdę niewielu z nich potrafi nas wciąż czymś zaskoczyć. Przetrwanie na przestrzeni tylu lat, a także utrzymanie się na tym samym doskonałym poziomie, jest chyba miarą prawdziwego geniuszu. I nawet jeśli ktoś chciałby - całkiem zresztą słusznie - nazwać King Crimson największym fenomenem w historii rocka, pamiętać musi, że zespół ten jest już częścią tej historii. Na scenie pozostała tylko jedna legenda, wciąż żywa i utrzymująca się na szczycie: PINK FLOYD.
Tomasz Beksiński
"Pink Floyd. Psychodeliczny fenomen", Rock Serwis, Kraków 1991.
© Marcin Guzik