Artykuły muzyczne



Po tej i po tamtej stronie muru

O Pink Floyd napisano już bardzo wiele, kto wie, kto wie, może nawet wszystko i jeszcze trochę. Każdy choć raz zetknął się z tym zespołem. Każdy ma swoje ulubione utwory. A nawet jeśli ktoś jest kompletnym ignorantem, wie przynajmniej, że album The Dark Side Of The Moon pobił wszelkie rekordy powodzenia i utrzymywał się na listach bestsellerów przez kilkanaście lat.

Moja przygoda z Pink Floyd zaczęła się latem 1973 roku, kiedy usłyszałem kompozycję Echoes. Ten dzień zmienił moje życie. Nie wstydzę się przyznać. że wówczas po raz pierwszy muzyka wzruszyła mnie do łez.

Teraz, gdy znam już na pamięć wszystkie płyty Pink Floyd, pokuszę się o wybranie dziesięciu utworów, które najlepiej charakteryzują poszczególne rozdziały historii zespołu.

Rok 1967, pierwszy album The Piper At The Gates Of Dawn. Dziwny, piękny i zaskakujący, czasem śmieszny, czasem... trochę męczący, z jednej strony wciąż fascynujący jedyną w swoim rodzaju atmosferą, z drugiej trącący trochę myszką. Gdy usłyszałem go po raz pierwszy, największe wrażenie zrobił na mnie utwór

MATILDA MOTHER

- bajeczka na dobranoc, opowiadana dziecku przez matkę. Tekst prosty, przywołujący w pamięci książeczki, które czytywało się we wczesnym dzieciństwie. Obrazy same pojawiają się przed oczami: władca obsypujący poddanych srebrem, posłaniec przeprawiający się w drewnianych butach przez rzekę, dzwony, tajemniczy jeźdźcy... Cała opowieść, wyrecytowana raczej niż zaśpiewana przez Barretta, ma w sobie coś ze snu - właściwie to nie bajka opowiadana na dobranoc, ale sen dziecka, któremu pomieszały się w głowie fragmenty dziwnych i fascynujących obrazów zaczerpniętych z baśni. Sugeruje to nawet konstrukcja utworu: po delikatnym wstępie dwie zwrotki zawierające fragmenty historii (której końca nigdy nie poznamy), refren ze słowami matko, opowiedz więcej - i niesamowity instrumentalny pasaż utrzymany w orientalnym nastroju. Tutaj dzieje się najwięcej i każdy może sobie dopowiedzieć kolejne sceny z bajkowego snu - może to bitwa, może ślub księżniczki z perskim księciem, może zabawa na zamku, a może tajemniczy obrządek odprawiany przez czarownicę. W kulminacji powraca motyw z pierwszych dwóch zwrotek, ale nie przynosi dalszych obrazów- to już świt, przebudzenie, powrót do rzeczywistości... Chociaż zostaje w niej coś ze snu.

Wszystkie wczesne utwory Pink Floyd, tworzone przez Syda Barretta, miały w sobie coś z takiego bajkowego snu. Nic dziwnego, że album otrzymał tytuł zaczerpnięty z bajki Głos piszczałki o świcie, pochodzącej z... książki dla dzieci O czym szumią wierzby. Plyta pełna jest bajkowych stworków, gnomów, zwierzątek i strachów na wróble - ale z całego tego zestawu Matilda Mofher robi największe wrażenie (przynajmniej na mnie).

Gdy zespół rozstał się już z Barrettem, nie bardzo umiał wyzwolić się spod jego wpływu. Dlatego pominę płyty A Saucerful Of Secrets i More - zawierają one wprawdzie kilka utworów bardzo ważnych (A.Saucerful Of Secrets, Cirrus Minor), ale żaden z nich nie robi takiego wrażenia jak

CAREFUL WITH THAT AXE, EUGENE!

Zdobiący w wersji koncertowej dwupłytowy album Ummagumma. Wcześniej, zarejestrowany w studiu - bardzo oszczędny w środki wyrazu znalazł się na drugiej stronie singla Point Me At The Sky. W wydaniu koncertowym należy do najbardziej wstrząsających momentów albumu Ummagumma, będącego dla rozwoju rocka tym, czym filmy Godarda dla francuskiej filmowej nowej fali.

Rozpoczyna się cichutko - pierwsze dźwięki intonuje gitara basowa, potem prawie jednocześnie odzywają się organy i instrumenty perkusyjne. aż wreszcie organy zaczynają wprowadzać właściwą melodię. Nie jest ona łatwa do zapamiętania czy nawet zanucenia, snuje się delikatnie, jakby złowieszczo, oplatając słuchacza pajęczyną niepokoju. W tle pojawia się cichutka wokaliza. niczym głos z zaświatów. Atmosfera nieuświadomionej do końca grozy rozmywa się na chwilę, aby nagle powrócić ze zdwojoną silą, gdy bas - jak na początku - znowu intonuje te same frazy: coś nadchodzi, zbliża się, jest już tuż tuż... I wówczas upiorny szept ostrzega: Ostrożnie z tą siekierą Eugeniuszu!... To COŚ jest już tutaj - rozglądamy się z niepokojem - i jest już za późno. Nagle rozlega się straszliwy, przeszywający, mrożący krew w żyłach WRZASK!!! I salwa perkusji, i kolejny, jeszcze bardziej dziki okrzyk - rozpętuje się prawdziwa burza. Ekspresję tego fragmentu najlepiej ilustruje scena erupcji wulkanu w filmie Pink Floyd w Pompejach, doskonale zgrana z muzyką. Przez kilka minut uczestniczymy w walce żywiołów i instrumentów - po czym burza cichnie, wszystko się uspokaja... Powracają frazy z początku utworu, ale tym razem oznaczają coś innego - krajobraz po bitwie, poranek po czarnej nocy. Nie ma już grozy, pojawia się uczucie ulgi i... zaspokojenia. Proszę wybaczyć, ale utwór ten wywołuje u mnie także skojarzenia stricte seksualne.

Nad kolejną płytą zespół pracował z towarzyszeniem grupy instrumentów dętych i chóru. W założeniu kompozycja

ATOM HEART MOTHER

miała być czymś w rodzaju muzyki do westernu, stała się jednak dziełem znacznie poważniejszym. Słuchałem tej kompozycji ponad sto razy i wciąż odkrywam w niej nowe wartości. Znam ją na pamięć, ale wielu fragmentów nie potrafię zanucić. Za każdym razem słucham jej z taką samą emocją i wzruszeniem. Gdybym musiał zabrać ze sobą na bezludną wyspę lub w kosmos jedną tylko płytę, nie wahałbym się ani chwili. Dla mnie w Atom Heart Mother przez 23 minuty i 30 sekund dzieje się więcej, niż w całej muzyce świata.

Nie umiem opisać tego utworu. Zajęłoby to kilkaset stron, a wciąż bylibyśmy daleko od prawdy. Zaś powierzchowna analiza byłaby spłyceniem. Atom Heart Mother to dźwiękowy poemat, w którym jest wszystko, co sprawia, że wzruszam się, gdy słucham wielkiej dziewiętnastowiecznej muzyki symfonicznej, co wywołuje we mnie dreszcze emocji, gdy stykam się z eksperymentami awangardzistów, a także wszystko, co zwiększa w moim organizmie wydzielanie adrenaliny, gdy dobiegają mnie dźwięki dobrej kompozycji rockowej. Zachwycamy się nieziemskimi utworami Dead Can Dance, a tymczasem - z całym szacunkiem dla Lizy Gerrard - jej wokalizy pozwalają nam zaledwie sięgnąć Nieba, podczas gdy Atom Hearth Mother JEST Niebem.

Nie umiem opisać tego utworu. Jestem na to za mały. Natomiast znacznie łatwiej jest mi zagłębić się w kompozycję, która latem 1972 roku definitywnie zmieniła moje życie i nastawienie do muzyki. Suita

ECHOES

była chyba w założeniu swoistą repliką Atom Heart Mother, jednak nie dorównuje pierwowzorowi. W przeciwieństwie do Atom Heart Mother- utworu tak doskonałego, że nie podlegającego żadnym interpretacjom można ją opowiedzieć, można dopisać do niej własny scenariusz (wiele scenariuszy).

Pojedyncze, ciche dźwięki, powtarzające się w pustce - niczym świetliki błyskające w mroku. To noc, ciemna i bezkresna, otaczająca bohatera, znajdującego się na krawędzi snu. W miarę pojawiania się innych dźwięków bohater zapada w sen, zamyka oczy, świetliki migające w mroku znikają ustępując miejsca barwnym. trochę nierealnym wizjom, które pojawiają się w jego wyobraźni. Świadomość zostaje uśpiona. a podświadomość budzi się w tym niezwykłym śnie - w tym momencie zespół intonuje główny temat utworu, pojawiają się słowa: Wysoko nad głową albatros wisi nieruchomo w powietrzu, a w dole fale przełamują się przez labirynty koralowych grot, echo odległego czasu nadciąga ponad piaskiem... Zaczyna się niesamowita podróż. Najpierw przejmujące solo gitary zwiastuje decyzję bohatera. który wyrusza przed siebie w poszukiwaniu czegoś nieokreślonego: straconego czasu? przeszłości? samego siebie? Gitara milknie, a jednostajny rytm - jakby stukot kół pociągu o szyny - oznacza początek podróży. Na tym tle dialog prowadzą gitara i instrumenty klawiszowe, jakby dwie walczące ze sobą namiętności bohatera - chęć poznania nieznanego i jednocześnie strach przed nim. Upiorny pociąg pędzi przed siebie, nie sposób go zatrzymać, raz podjętej decyzji nie można odwołać. Pociąg wjeżdża w mgłę, będącą jakby murem odgradzającym świat realny i nieznane. Rytm powoli zanika, ginie pod narastającymi dźwiękami tajemniczych, odbijających się echami dźwięków, długich, przeciągłych. zawodzących... Nawoływania? Ostrzeżenia? W tle krakanie wron. Szum wiatru. Dźwięki te wywołują coraz bardziej przerażający nastrój pustki, nawet wrogości. Bohater dotarł do krainy. której szukał. Stoi u wrót nie znanego. Z mgły wyłaniają się jakby zarysy wielkiej budowli...

Muzyka się zmienia. Wywołujące lęk zawodzenie i szum wiatru zanikają. Pojawia się zaś jednostajny, narastający dźwięk, jakby coś zaczęto wyłaniać się zmroku. Powracają dźwięki z introdukcji - te same świetliki, które wtedy były ostatnimi sygnałami realnego świata wokół usypiającego bohatera. Teraz jednak oznaczają coś zupełnie innego: światła w oknach budowli wyłaniającej się z mroku? A może... kroki, coś, co się zbliża?

Pulsujący rytm... coraz więcej dźwięków... Coś jest już prawie tutaj. Strach zamienia się w podziw. Oczarowanie bliskością... Czego? Bohater rusza przed siebie - wyciąga rękę...

Nieziemska jasność oślepia go, przenosi w zupełnie inny wymiar. Muzyka osiąga kulminację - rozlegają się potężne uderzenia perkusji. Cel podróży został osiągnięty. Odpowiedź jest w zasięgu ręki. Odpowiedź na wszystkie pytania.

I to już przebudzenie. Milion lśniących wysłanników poranka wlatuje przez okno na słonecznych skrzydłach. Bohater budzi się - niepewny, czy dotarł do celu poszukiwań. Klucz do wszystkich odpowiedzi był przecież w jego ręku... Ale, jak to zwykle bywa po przebudzeniu z intrygującego snu, tak dokładnie nie wiadomo, co nam się śniło.

Finałowa koda jest jakby wygaszeniem sennych wizji, uspokojeniem bicia serca, powrotem do rzeczywistości. W promieniach słońca zaczyna się kolejny dzień, w który wstępujemy bogatsi - choćby o świadomość, że tak naprawdę nigdy do końca nie przejdziemy na drugą stronę.

Echa to jakby ostatni etap poszukiwań Pink Floyd po tamtej stronie muru. Płyta Meddle właściwie kończy psychodeliczny okres działalności Rogera Watersa i spółki. Zaczyna się następny etap - podróże w głąb siebie, szukanie odpowiedzi po tej stronie muru.

TIME

- czas - to główny przeciwnik człowieka. Biegnąc za słońcem możemy zapewnić sobie niekończący się dzień, ale nie jesteśmy w stanie zatrzymać czasu - i oto nagle upływa dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat... Ten najbardziej znany i lubiany fragment Ciemnej strony księżyca rozpoczyna się tykaniem zegarka i głośnym jak grzmot dzwonkiem budzika. Jakże brutalne przebudzenie! W niczym nie przypominające finału Ech. Dźwięki budzika cichną w oddali, a z pustki wyłania się rytm podobny do tego ze środkowej części Ech - ale muzyka tym razem zupełnie inna. To nie początek sennej wizji. To budzi się dzień. Temat rozwija się, narasta, przygotowuje nas na potężne uderzenie perkusji i głos Davida Gilmoura, wykrzykującego słynne Ticking away the moments that make up a dull day... Druga zwrotka nieco łagodzi brutalny początek i wtedy rozlega się to słynne solo gitarowe, przeszywające aż do szpiku kości. Gilmour nigdy wcześniej nie był w tak doskonałej formie. Gdy wznosi się na szczyty, zaczyna się trzecia zwrotka - równie dramatyczna jak pierwsza, i czwarta - znowu uspokojenie, z głosem Clare Torry, głównej wykonawczyni następnej kompozycji, The Great Gig ln The Sky. Na chwilę powraca motyw z utworu Breathe - i krótka, złudna idylla w domowych pieleszach, gdy gdzieś tam, daleko, bije nasz dzwon...

The Dark Side Of The Moon to pierwsza (i zarazem najlepsza) podróż Watersa w głąb ludzkiej duszy. Próba określenia miejsca człowieka w przytłaczającym go wszechświecie. Gra toczy się poza nim, nie ma wpływu na jej wynik. Dlatego zaczyna wątpić, zamykać się w sobie.

Rok 1975 i kolejna płyta - Wish You Were Here. Analiza miejsca artysty w świecie show businessu. Nieoficjalnym bohaterem jest Syd Barrett, ofiara tej zabójczej machiny, żerującej na artystach, zjadającej ich na śniadanie, wypluwającej szczątki... Dlatego najbardziej przejmującym i najważniejszym fragmentem płyty jest utwór

WELCOME TO THE MACHINE

- zaproszenie do zajęcia miejsca we wnętrzu molocha show businessu. Początek jest groźny. Dźwięki przypominające zamykanie się pneumatycznych drzwi wewnątrz statku kosmicznego, oraz niepokojące pulsowanie narastającego szumu towarzyszą naszemu wejściu na pokład machiny. Nastrój grozy wzmagają dziwne efekty powtarzające się w obu kanałach stereo - szczególnie klaustrofobicznie brzmi to, gdy utworu słucha się przez słuchawki. Zbolały głos wokalisty tonie w elektronicznym sosie. Potem fala elektronicznych dźwięków zalewa wszystko, a w kulminacji rozbrzmiewa syntezator - nigdy nie brzmiał równie przerażająco. Jesteśmy w totalnie zdehumanizowanym świecie, kierowanym przez roboty. Jesteśmy w sercu machiny bez serca. Ta machina żywi się uczuciami, jest niczym wampir - potrafi tylko brać. Sen zmienia się w koszmar (Jak to dobrze, że powiedzieliśmy ci, o czym masz śnić!). Syntezatorowa ściana dźwięku otacza nas szczelnie. Z tej machiny nie ma ucieczki. Najwyżej przez drzwi na odpadki, przez kosmiczną śluzę, która nagle otwiera się z trzaskiem - winda zjeżdża w dół... cisza... i rozlegają się ludzkie glosy, szum rozmów... Klinika psychiatryczna? Ostatnia posługa? Nie wiadomo.

The Dark Side Of The Moon to opowieść o alienacji nas wszystkich, Wish You Were Here - o samotności artysty, Animals - o podziałach w społeczeństwie. Oto

DOGS

- większość z nas. Samotni, rozgoryczeni, pełni tłumionej nienawiści, zawsze czujni i gotowi do ataku...a w rzeczywistości niezdolni do uczuć, skamieniali, tonący w oceanie obojętności. Ten prawie siedemnastominutowy utwór rozpoczyna się nijako: kilka akordów na gitarze akustycznej i zimny, pełen wyrzutu głos Watersa... Gdy opowieść rozwija się, utwór nabiera tempa, rozlega się dramatyczne gitarowe solo - niczym nóż wbijany znienacka w plecy - i nagle zmiana nastroju. Na pierwszym planie gitara, a w tle elektroniczna poświata. Utwór zwalnia tempo, pojawiają się romantyczne nuty. Rodzaj retrospekcji - opowieść o tym, co było zanim psi bohater znalazł się na ulicy, samotny, wypędzony... ale z własnej winy! To treść przejmującej partii wokalnej Gilmoura, kończącej się beznamiętnym okrzykiem stone... stone..., który wpada jak kamień, w elektroniczny ocean. W tle szczekanie psów, odrealnione, niesamowite, przerażające. Niczym z horroru.

Z tego oceanu znowu wyprowadza nas gitara akustyczna, jak na początku utworu. Schemat się powtarza - po dynamicznej introdukcji znowu powraca gitara romantyczna, ale tym razem jakby inna, już nie pełna nostalgii i żalu, ale raczej rezygnacji. Całość wieńczy seria retorycznych pytań kierowanych przez psa do samego siebie. Jego dusza i serce skamieniały już całkowicie. Nie ma miłości, zaufania, ciepła. Pozostało tylko utopić się.

Utwór ten (poza elektronicznym interludium w środku) zaskakuje ascetycznym doborem środków wyrazu. Jakby zespól solidaryzował się z ruchem punk rocka. Dziwne, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że był jednym z dinozaurów, których ów ruch chciał zniszczyć. W przypadku Pink Floyd był to jednak zbyteczny wysiłek. Roger Waters wyczuł obecność muru - przezroczystej ściany między nim a publicznością, między muzyką a jej odbiorcami. Zrozumiał też, że muru tego nie zburzy gromadka szczeniaków z nienastrojonymi gitarami. Zamiast zmienić nazwę zespołu na Punk Floyd, co sugerowali dziennikarze, przystąpił do pracy nad dziełem życia, albumem The WaII. Z niego pochodzi kolejny utwór, który chciałbym tutaj krótko omówić -

ANOTHER BRICK IN THE WALL

część druga. Ta, w której chór dzieci śpiewa ochoczo: Nie chcemy edukacji! Nie była to prowokacja. Nie było to namawianie młodzieży do porzucenia szkół i zbuntowania się przeciw nauczycielom i rodzicom. Był to krzyk protestu przeciw belfrom - hipokrytom, wykorzystującym swoje zajęcie, by leczyć własne kompleksy. Był to krzyk protestu przeciw kształtowaniu ludzi jak figurki z plasteliny, przepuszczaniu ich przez maszynkę (machinę?) do mięsa, z której wychodzą jednakowe kluseczki...

Największy przebój Pink Floyd, Another Brick In The Wall Part 2, cechuje prosty, taneczny rytm, na tle którego cztery linijki tekstu śpiewa najpierw Waters, a potem chór młodzieży szkolnej, zaś całość wieńczy gitarowe solo. Nic prostszego. Utwór nie został zaakceptowany przez wielu zwolenników takich kompozycji, jak Atom Heart Mother. Był wszakże potwierdzeniem pewnej prawdy: znacznie trudniej skomponować dobry prosty przebój niż wielkie nawiedzone dzieło.

Album The Wall był kropką nad "i" w karierze Pink Floyd. Wkrótce później doszło do rozłamu w grupie odszedł Richard Wright, właściwie usunięty przez despotycznego Watersa. Praca nad płytą The Final Cut przebiegała w wyjątkowo niedobrej atmosferze. Wprawdzie album firmowano nazwą Pink Floyd, ale podtytuł brzmiał A Requiem For The Post War Dream By Roger Waters. The Final Cut to osobiste rozliczenie Watersa z wojenną przeszłością (śmierć ojca w 1944 roku w bitwie pod Anzio) wywołane wojenną teraźniejszością (zatarg o Falklandy). Płyta ma dwoje bohaterów: ojca Rogera, Erica Fletchera Watersa (któremu jest dedykowana), i panią Margaret "Maggie" Thatcher. To ją pragnie Waters wysłać do specjalnego zakładu nazwanego imieniem ojca -

THE FLETCHER MEMORIAL HOME,

w którym proponuje zamknąć wszystkich polityków posyłających ludzi na śmierć w swoich prywatnych wojnach. Utwór zaśpiewany jest z niezwykłym zaangażowaniem, niemalże z rozpaczą w głosie, a porywające gitarowe solo wydaje się krzykiem protestu wszystkich ofiar światowych wojen.

Historia Pink Floyd, na szczęście, nie kończy się na tej pięknej, lecz nietypowej płycie. Scenę opuszcza Roger Waters. Zaczynają się procesy o prawo do nazwy, podczas gdy Gilmour próbuje reaktywować Pink Floyd. Wreszcie, pod koniec lata 1987 roku, po czteroletniej przerwie, Pink Floyd powraca albumem A Momentary Lapse Of Reason. Zawołanie "umarł król, niech żyje król" ma tu pełne zastosowanie. Ten album to podróż w przeszłość - znowu długie pasaże instrumentalne, budowanie nastrojów, przewaga warstwy dźwiękowej nad tekstem. Lapse Of Reason to bardzo smutny album, raz jeszcze eksploatujący wątki poruszane już przez Pink Floyd na płytach The Dark Side Of The Moon, Wish You Were Here i Animals. Jako, że smutek jest głównym tematem, wybrałem z tej płyty utwór

SORROW

zamykający całość. Jak na razie, jest to ostatnie nagranie Pink Floyd. Z ciszy wyłania się jakiś posępny ton oraz odzywa się złowrogo gitara. Nastrój niepewności narasta, aż w końcu rozlega się uderzenie w bębny - i zespół rusza.

Gilmour roztacza przed nami ponurą wizję świata, który poddał się nastrojom rozczarowania i rozpaczy. Szare, ołowiane niebo. Samotny mężczyzna budzi się, przeklinając tę chwilę. Opowiada rzece o swojej straconej miłości i zawiedzionych uczuciach, lecz nie otrzymuje odpowiedzi - woda płynie cicho do zbrukanego morza. Cała ta opowieść toczy się na tle jednostajnego jakby wierszowego rytmu, który pcha nas do przodu w smutek... w mrok... w beznadziejność. Jest wiatr, kurz w powietrzu i cisza, mówiąca więcej niż złamane obietnice... l jest niesamowite, rozpaczliwe solo gitarowe, po którym można zamknąć oczy i ...

Jak na razie, wciąż nie ma następnej płyty Pink Floyd

TOMASZ BEKSIŃSKI



"Tylko Rock" wkładka o Pink Floyd






© Marcin Guzik