Artykuły muzyczne



Podróż antysentymentalna

Rock Is My Life And This Is My Song

Niniejszy tekst miał w zasadzie nie powstać.

Pojechałem wprawdzie po raz trzeci do Londynu i odwiedziłem wszystkie "stare kąty", ale nie natrafiłem na żadną intrygującą imprezę rockową. Nie spotkałem też nikogo znajomego z tego światka. Jak burza przemknąłem tylko po wszystkich megastore'ach typu Virgin, HMV i Tower Records; kupiłem 11 płyt z muzyką filmową i ponad 70 kaset video. Wróciłem obładowany i szczęśliwy, lecz nie przywiozłem niczego, czym mógłbym zainteresować czytelników "Tylko Rocka". Jednak wyjechałem z Polski w nastroju zrezygnowania i przygnębienia, a wróciłem jak nowo narodzony - i gdy Redakcja zaproponowała, żebym mimo wszystko coś napisał... przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Postanowiłem opisać egzorcyzmy, które samoczynnie dokonały się nad moim życiem podczas tego wyjazdu. A dokonały się za pomocą... muzyki. I to będzie ten rockowy łącznik.

Udając się w samotną tym razem podróż do Londynu, nagrałem sobie kilkanaście kaset na drogę. Ponieważ nie raz już podkreślałem, że współczesny rock rani moje uszy i bełta wnętrzności, przede wszystkim sięgnąłem po rozkoszne starocie: Strawbs, The Rolling Stones, Black Sabbath, Status Quo, The Moody Blues... Z rzeczy nowych wziąłem ze sobą tylko Lacrimosę i XIII Stoleti. Tak wyposażony wsiadłem do autobusu. Tam spotkałem kolegę z Warner Bros Poland, który z dziewczyną jechał zwiedzać Szkocję. Pierwsza część podróży - dzienna - upłynęła nam więc na rozmowach przerywanych interludiami walkmanowymi oraz durnymi filmami prezentowanymi par force przez obsługę autobusu. Żeby nie słuchać Knapika, musiałem parokrotnie ratować się kasetą z Black Sabbath: tylko Ozzy potrafił skutecznie zagłuszyć wszystko. Wśród utworów, jakie sobie nagrałem, był jeden z moich ulubionych - Killing Yourself To Live. Już w dzieciństwie tak go lubiłem, że o mało nie przypłaciłem tego życiem: wykonując odpowiednio improwizowany do muzyki taniec Św. Wita wpadłem pod szafę, która niebezpiecznie się zachwiała. Jeszcze chwila, a zrobiłaby ze mnie plakat. Killing Yourself To Live - co za przewrotny tytuł: zabijasz się, żeby żyć... Interesujące credo dla samobójców. Gdy słuchałem tego utworu, przyszedł pierwszy moment olśnienia. Zrozumiałem, jak bardzo odsunąłem się ostatnio od muzyki. A przecież rock zawsze był moim życiem (jak śpiewał kiedyś Randy Bachman). Wyjeżdżałem z Polski z przekonaniem, że nie mam już życia. I nagle ujrzałem je i odnalazłem na nowo w dziełach dawnych Mistrzów.

Zapadła noc, a ja włączyłem kasetę z grupą Strawbs. Hero And Heroine. Bohater i bohaterka, albo raczej: heros i heroa. Bo owa bohaterka to narkotyk - heroina - niby nieskazitelna, biała i pociągająca, ale zabójcza. Bohater nie potrafi się jej oprzeć, a ona sama przyrzeka mu zbawienie. On jednak podświadomie czuje, że to tylko początek cierpienia. Ujrzałem to wszystko w wersji widescreen: wzburzone fale oceanu, samotna łódka... Bohaterka zmienia się w białą gołębicę i odlatuje, żeby zgubić następnego frajera. Bohater płynie na śmierć. Oto rola, jaką przyjmowałem przez wiele lat z perwersyjną rozkoszą. David Cousins śpiewał, a ja przypominałem sobie ubiegłoroczny wyjazd do Londynu. Mniej więcej to samo miejsce - niemiecka autostrada, noc. Obok spała moja Heroina, a mnie wydawało się, że czeka nas przyszłość. W kontekście muzyki Strawbs cała ta perspektywa uległa dramatycznemu załamaniu. Niby dlaczego bohater ma zawsze płynąc samotnie na śmierć? David Bowie śpiewał kiedyś: I'm always crashing in the same car - zawsze ulegam wypadkowi w tym samym samochodzie. Chyba najwyższy czas przesiąść się na autobus.

Nawiasem mówiąc, londyńskie autobusy jeżdżą gorzej niż krakowskie tramwaje. Wsiąść do takiego czerwonego piętrowca na Oxford Street znaczy pokonać długość tej najruchliwszej ulicy w Londynie tempem kulawego ślimaka. I nie tylko tam jedzie z irytującą powolnością. Któregoś dnia przeszedłszy całą okolicę Shepherd's Bush na piechotę, postanowiłem autobusem dojechać do metra. Czekałem na przystanku około 10 minut. W końcu nadjechał this fucking bus. Pudło ruszyło i stanęło na następnym przystanku. Kierowca wysiadł i gdzieś sobie poszedł. Nieporuszeni Angole siedzieli w środku jak zahipnotyzowani, a mnie adrenalina zaczęła powoli uderzać do głowy. Czułem się jak Tom (zbieżność imion nie przypadkowa) z kreskówek Tom And Jerry, kiedy krew go zalewa - bul, bul, bul. W końcu powiedziałem na cały głos "Fuck!" i opuściłem czerwoną konserwę. W kilka minut doszedłem szybkim krokiem do Shepherd's Bus Station. Autobus nie wyminął mnie w tym czasie. Kto wie, może dalej tam stoi, a pasażerowie zmienili się już w pokryte pajęczyną szkielety? Miał rację Kevin Kline w Rybce zwanej Wandą: W tym kraju wszyscy cierpią na rigor mortis za życia. Tam nie wypada się spieszyć.

Zmiana kasety. The Rolling Stones. Don't play with me 'cause you're playing with fire. Bohater postanawia zawrócić łódkę. Wciąż jeszcze przygnębiony - I sit and watch as tears go by. Ale wtem rozlega się najpiękniejsza kompozycja Jaggera i Richardsa, Wild Horses. Tak jak dziecko łatwo jest żyć. Wszystko, co chciałaś, kupiłem ci. Jesteś niewdzięczna, bo dobrze wiesz, że nie potrafię opuścić cię. Dwa dni później spacerowałem wolno wśród zastawionych kasetami video półek Virgin Megastore i czułem się wolny. Żadna Heroina nie poganiała mnie, strojąc znudzone miny i mówiąc: Nie po to tu przyjechałam, żeby oglądać filmy. Zabawnie powiedziane, zważywszy, że to ja zorganizowałem i opłaciłem cały wyjazd. Bohater zawsze dwoi się i troi, żeby uszczęśliwić Heroinę: kupuje dziecku lizaki pod postacią ciuchów, a ona potem nie pozwala nawet zawinąć w nie kaset, bo szmaty się wymną.

Wiem, że cierpiałeś i było ci źle. Dlatego sprawiasz, bym odczuł to też. Twoje odejścia i wiele złych słów nie wystarczyło, bym zadał ci ból. Lepiej nie mogłeś tego ująć, panie Jagger. Jednak miłość, wyrozumiałość i cierpliwość muszą w końcu przegrać w konfrontacji z kimś, kto przychodzi tylko wtedy, gdy chce "pożyczyć" forsę na buty. Najwyraźniej zbyt długo idealizowałem twór własnej wyobraźni. To grzeszne kłamstwo, istniejesz w snach. Mam swoją wolność, lecz czasu mi brak. Wiara stracona, popłyną łzy. Może po śmierci przyjdzie nam żyć? Tyle Mick Jagger. Przez 11 lat nawet dzikie konie nie były w stanie odciągnąć mnie od moich uczuć. Teraz sprawiła to Muzyka i kilka dni pobytu w Londynie. Bałem się tam pojechać, żeby nie prowokować wspomnień. Tymczasem ujrzałem wszystko w krzywym zwierciadle, za to obraz był widescreen. Marc Almond śpiewał kiedyś, że beauty is skin deep - uroda ma grubość skóry. Czytając książkę o Quentinie Tarantino, którą podarował mi George Śliwa z Birmingham, przypomniałem sobie Marsellusa Wallace'a z Pulp Fiction. A co za tym idzie, przypomniała mi się też Jesień średniowiecza. Pan Huizinga rzucił tam na papier wielkie słowa: Jak można kochać worek pełen gówna? Zaiste.

George zaraził mnie jakiś czas temu wirusem LB. To wirus równie groźny jak HIV, bo nie podlega leczeniu, jednak człowiek nim dotknięty poszerza horyzonty widzenia. Skrót LB oznacza "letterbox" (dosłownie: skrzynka na listy), a tym hasłem koneserzy filmów wideo określają film szerokoekranowy - widescreen - nagrany w całej swojej okazałości na kasecie. Tradycyjne wersje wideo są zawsze skanowane i pokazują tylko część kinowej wizji. To tak jakby Bitwę pod Grunwaldem Matejki oglądać w kawałkach: albo lewą stronę obrazu, albo środek, albo prawą stronę - ale nigdy całość. George jest na co dzień nauczycielem angielskiego w studium doskonalenia kadr naukowych przy UJ w Krakowie. Ma więc duże zdolności pedagogiczne i szybko wytłumaczył mi, że oglądanie skanowanych filmów to kpina. Nabyłem więc szeroki telewizor i pojechałem do Londynu zapolować na widescreen movies. George dołączył do mnie na jeden dzień. Zwiedziliśmy klika księgarń, gdzie nabyliśmy BFI Companion To Horror, a George znalazł książkę swojego życia - Men, Women And Chainsaws (Mężczyźni, kobiety i piły łańcuchowe). Wprost zawył ze szczęścia na jej widok i tu go rozumiem. Pożyczę ją, przeczytam... i gdy znów Miłość zapuka do mych drzwi, urządzę Warsaw Chainsaw Massacre.

Spotkałem się też z Kasią, która pomogła mi kupić prezent dla Anji Orthodox - CD-ROM z samplami. Anja z kolei padła ofiarą komputeryzacji (podobnie jak mój stary); istnieje jednak nadzieja, że zrealizuje wreszcie album solowy. Zbiór klawiszowych sampli udało mi się zdobyć po kilku godzinach jeżdżenia (autobusem, niestety) - tajemniczy sklep Newtronik mieści się bowiem w piwnicy zwykłego domku prawie na przedmieściach Londynu.

W ostatni dzień mojego pobytu w Zjednoczonym Królestwie Kasia i Geoff zaprosili mnie na wycieczkę do Hastings. Ta nadmorska miejscowość słynie przede wszystkim z bitwy, jaką 14 października 1066 roku stoczył z Anglo-Sasami Wilhelm Zdobywca. Obecnie jest tam pełno ryb z frytkami i prażonych rigor mortis turystów. Ale morze wygląda pięknie. Przez godzinę łaziliśmy po plaży szukając muszelek i podziwiając mewy zjadające kraby, a potem szukaliśmy jakiegoś zamku, który okazał się kupą walących się kamieni. Wreszcie, w samochodzie, słuchaliśmy różnych brytyjskich stacji radiowych. Przeżyłem przy tym gorsze katusze niż nad półmiskiem panierowanej ośmiornicy. Rap, techno, rap, disco - słowem, całe to gówno, którego słuchają ludzie o innej "wrażliwości", jak to przed rokiem określił ktoś, kto kiedyś całym sercem przeżywał Marillion. Ten koszmarny zgiełk przypuszczalnie i mnie wyjadłby mózg, aż tu nagle rozpoczął się krótki (niestety) wywiad z Eltonem Johnem. A następnie zabrzmiał jego nowy przebój. Facet uratował mi życie (Someone Saved My Life Tonight). Nareszcie normalny śpiew! Normalna melodia! Nareszcie MUZYKA. Nie pamiętam tytułu tej piosenki; pochodzi z najnowszej płyty Eltona, którą na pewno kupię. Jak to dobrze, że istnieją jeszcze artyści, na których można polegać.

Tyle tych prywatnych przemyśleń starego zboczeńca. Nader osobisty charakter tego tekstu jest bez wątpienia wynikiem ekshibicjonizmu i onanizmu nieprofesjonalnego redaktora (vide recenzja z koncertu Camel "Tylko Rock" 6/97, str.8 ). Nieważne. Grunt, że mam to za sobą.

P.S. Thank you Mick Jagger, David Cousins, Nick Cave, Elżbieta i Sławek Skopkowie, George Śliwa and Sony colour widescreen TV.

TOMASZ BEKSIŃSKI



"Tylko Rock" nr 10 (74) wrzesień 1997






© Marcin Guzik