Artykuły muzyczne
Gdy zabierałem się do słuchania tej płyty, czułem się wyjątkowo niewygodnie. Rok temu napisałem, że "Marillion bez Fisha to jak akwarium bez ryby" - miałem wrażenie, że znalazłem się nagle w takim akwarium: żadnej przyjaznej duszy obok, tylko woda i szkło, a ja przecież nie umiem pływać. Widok okładki zdawał się potwierdzać ponure obawy: dużo spienionej wody, na tym tle cztery fotki - liść na tle pustyni, jaszczurka (kameleon?) na tle ognia, kawałek czapki jestera na tle nieba (a cóż on tutaj robi?) i obrazek z okładki Fugazi utopiony (!) w mętnej wodzie... Całość spłodził już nie Mark Wilkinson, a Bill Smith (tak, tak, ten Sam Bill Smith, autor jakże pomysłowych okładek do płyt Genesis - Abacab, Three Sides Live, Genesis, Invisible Touch). Do tego tytuł Seasons End, jakże wymowny... Mój dyskomfort pogłębiał fakt, że butelka wódki kosztuje ponad 10 tysięcy, a wytrawnego czerwonego wina nie uwidzisz nigdzie. Jak więc zabrać się w tej sytuacji do słuchania płyty firmowanej nazwą tak kiedyś bliską sercu jak Marillion?
Gdy już muzyka wypełniła pokój od podłogi po sufit, w ciągu 51 minut doświadczyłem praktycznie wszystkich uczuć: bólu, wzruszenia, rozpaczy, zadowolenia, obrzydzenia i bezsilnej wściekłości. Nadal nie wiem, czy śmiać się (dość szyderczo) czy płakać. Oto więc trzy różne podejścia do tej płyty.
Opinia 1 (obiektywna w miarę): doskonała muzyka, niekiedy wręcz rewelacyjna (Seasons End, Berlin, Easter, The Space). Wysoki - jak zwykle - poziom gry i produkcji. Przeciętny, raczej tuzinkowy i bardzo "amerykański" głos wokalisty. Płyta nierówna - obok utworów wybitnych są tu też ewidentne knoty (rekordy bije przebój Hooks In You, nie najlepsze wrażenie robi też pierwszy utwór The King Of Sunset Town).
Opinia 2 (subiektywna): jest tu materiał na poziomie najwybitniejszych klasyków Marillion (słuchając Berlin miałem łzy w oczach: czułem co Fish mógłby z tego zrobić) i po prostu, za przeproszeniem, szlag mnie trafia, gdy słyszę jak Steve Hogarth go marnuje. Opuśćmy zasłonę miłosierdzia na teksty. Ten facet pasuje do muzyki Marillion jak skisła marmolada do wytrawnego wina. Rok temu pp. Rothery i Kelly zapowiedzieli, że następca Fisha będzie się musiał legitymować oryginalnym głosem. Jeśli to ma być oryginalność, to nie pozostaje nic innego, jak z okna swobodnym wzbić się lotem. Kiedyś słuchałem nagrań Styx, Journey itp., wcale teraz nie pragnę, by coś takiego podpisywał Marillion. Kto wie, może faktycznie Ian Mosley powinien sięgnąć na próbę po mikrofon... ?
Opinia 3 (od serca): zażenowanie. Czuję wstyd, że niektóre utwory mi się podobają. Jedno jest pewne: płyta ma wybitnie adekwatny tytuł. Moja przygoda z Marillionem dobiegła końca. The game is REALLY over.
Obiektywnie nawet (6), subiektywnie (5), od serca (0).
TOMASZ BEKSIŃSKI
"Magazyn Muzyczny" nr 12 (370) grudzień 1989
© Marcin Guzik