Artykuły muzyczne
Redakcja znów zamówiła u mnie kolejny odcinek "wspomnień kombatanta", tym razem na temat grupy Wishbone Ash. Ilekroć siadam do pisania takich rekolekcji, zastanawiam się od czego zacząć. Czy od wrażenia, jakie zrobiła na mnie muzyka danego wykonawcy? A może od pozornie nieistotnych wydarzeń towarzyszących jej poznawaniu?
W przypadku Wishbone Ash najsilniej pamiętam trzy momenty. Najpierw listopad 1972 roku: płyta Argus w Mini-Maxie Piotra Kaczkowskiego. Wcześniej o tym zespole słyszałem tylko od ojca. Czekałem więc niecierpliwie. Były to czasy, kiedy co tydzień poznawało się coś atrakcyjnego: Procol Harum Live, Ten Years After Rock'n'Roll Music To The World, Yes Close To The Edge, Budgie Squawk... Niestety, odbiór Programu III w Sanoku był wówczas fatalny. Dodatkowo zakłócał go neon sklepu Eldomu naprzeciwko naszej mrocznej posiadłości. Tak więc przed większością audycji wychodziłem z kombinerkami, żeby draństwo wyłączyć. Niewiele to jednak dawało, gdy szumy, trzaski i zaniki dźwięku sprzysięgały się, żeby nagrywanie uniemożliwić. I tak pierwszej strony Argusa nie dało się nagrać. Miałem na taśmie tylko drugą część: The King Will Come, Leaf And Stream, Warrior i Throw Down The Sword. Do dziś nie zapomnę, że Mistrz Piotr powiedział: Po pierwszej znakomitej, a drugiej dobrej, trzecia płyta Wishbone Ash wydała mi się trochę nudna. I do dziś nie mogę go zrozumieć. Argus zauroczył mnie "od pierwszego". Z tej muzyki emanowała jakaś tajemnicza aura. Nadchodzący król, liść płynący strumieniem, zbrojni wojownicy, pojedynki na miecze... Wyobraźnia dopisywała wszystko, czego nie mogłem zrozumieć z tekstów piosenek. I tak Argus stał się dla mnie początkiem wishbonomanii, której szczyt miał miejsce na wakacjach 1973 roku.
Wcześniej jednak nastąpiło ważne wydarzenie numer 2: otrzymałem na własność płytę Wishbone Ash. Pierwszą. Najsłynniejszą. Z utworem należącym do kanonu: Phoenix. Jest to wspomnienie równie radosne, co smutne - płytę przywiozła dla mnie pani Ela Banachowa ze swojej ostatniej podróży zagranicznej. Zmarła na raka tydzień po tym, jak wreszcie usłyszałem Phoenixa...
Kilka tygodni potem wspomniany Piotr Kaczkowski zapowiedział powtórzenie trzech pierwszych płyt Wishbone Ash podczas wakacji oraz przedstawił album Wishbone Four. I to było apogeum: Everybody Needs A Friend. Reszta lata 1973 roku upłynęła pod znakiem tej niepowtarzalnej muzyki, jakże pięknej, melodyjnej, urzekającej jakimś nieodgadnionym smutkiem. Nie ukrywam, że już wtedy najbardziej ceniłem ballady - Errors Of My Ways, Valediction, Leaf And Stream, Everybody Needs A Friend i inne. Kumpel połamał na kawałki jakieś dwa stare pędzle zużyte przez mojego ojca, kiedy dał się ponieść transowej perkusyjnej części Phoenixa i próbował nadążyć za Steve'em Uptonem. A ja zdarłem sobie gardło wtórując wokaliście we wszystkich ulubionych utworach, słuchanych maksymalnie głośno. Ojciec twierdzi, że moje wycie docierało przez ogród aż do ulicy, gdzie zatrzymywali się ludzie. Ale na to nie mam bezwarunkowego dowodu.
Po odejściu Teda Turnera nastała epoka Lauriego Wisefielda. Piękna płyta There's The Rub i jeszcze jeden utwór należący do kanonu: Persephone. I mój ukochany FUBB (Fucked Up Beyond Belief) - dość dobrze oddający stan zdołowania i wykurzenia na cały świat. Tak mi się podobał, że czasem podpisywałem się tymi czterema literkami, nie wiedząc jeszcze, co oznaczają. Dopiero potem okazało się, że trafiłem w sedno.
Im dalej było, tym gorzej. Wishbone dźwignął się z popiołów jeszcze raz w 1978 roku, realizując No Smoke Without Fire z oryginalnym producentem Derekiem Lawrence'em. Po płycie Live Dates II przestałem grupie kibicować. Koncert w Warszawie w 1984 roku mnie zniesmaczył. Na ubiegłoroczny nie mogłem pójść, ale obejrzałem go potem w telewizji WOT i przeżyłem kilka chwil nostalgii, które spowodowały sięgnięcie na półkę po kompaktowe reedycje pierwszych czterech arcydzieł. No, może Pilgrimage nie zasługuje na to miano poza utworem Valediction. Ale wciąż pachnie latem 1973 roku...
Na koniec jeszcze jedno wspomnienie: za tamtych czasów debatowano w radiu, czy Wishbone Ash znaczy spopielony kurzy obojczyk, czy stracone złudzenia. Szczerze mówiąc, nie pamiętam, co ostatecznie wygrało. Ale sympatia do kurczaków pozostała.
TOMASZ BEKSIŃSKI
"Tylko Rock" nr 6 (58) czerwiec 1996
© Marcin Guzik