Artykuły muzyczne
Trudno jest sfilmować legendę. Szczególnie, jeżeli to legenda współczesna, a niektóre występujące w niej osoby wciąż jeszcze są wśród nas. Zadanie to tym trudniejsze, im popularniejszy jest temat legendy. Jim Morrison nie żyje wprawdzie od ponad dwudziestu lat, ale niezliczone rzesze sympatyków The Doors na całym świecie sztucznie utrzymują go przy życiu. Krążą nawet plotki, że wcale nie umarł, tylko zaszył się gdzieś, chcąc uciec przed... własną legendą.
Oliver Stone, autor filmowej biografii Morrisona, podjął się rzeczy niezwykle skomplikowanej. Chcąc zrealizować film oparty na faktach, a także atrakcyjny w warstwie stricte filmowej, musiał pójść na kilka kompromisów. Na szczęście krótkie, ale niezwykle bogate życie Morrisona bez specjalnych upiększeń i uatrakcyjnień stanowiło temat na fascynujący film. Stone dokonał więc tylko jednego podstawowego wyboru: przedstawił w filmie Morrisona - człowieka, a nie Morrisona - artystę. Muzyka The Doors płynie z ekranu przez cały czas, podczas gdy my oglądamy Jima niejako za kulisami działalności twórczej. Jesteśmy świadkami jego sukcesów, upadków, rozterek. Publiczność zna artystę ze sceny, albo z płyt. Zna jego twarz ze zdjęć i plakatów. Mało kto wie, że przede wszystkim
ze wszystkimi ludzkimi słabościami, z którymi czasami nie umie sobie poradzić.
Książka Sugermana i Hopkinsa Nikt nie wyjdzie stąd żywy przedstawia Morrisona jako ofiarę własnego scenicznego "ja". Amerykański recenzent napisał przed kilkunastoma laty, że Jim zachowywał się jak człowiek usiłujący wysiąść z rozpędzonego autobusu. Wielu oddanych fanów lidera The Doors podziwia go za to, że "był wolny". Książka Sugermana i Hopkinsa, a już szczególnie film Stone'a pokazują nam bez żadnych romantycznych otoczek, jaka była ta "wolność".
The Doors to film wstrząsający, wspaniały, przytłaczający... i strasznie smutny. Przez ponad dwie godziny oglądamy, jak Artysta niszczy sam siebie. Jak nie potrafi uciec przed swoim przeznaczeniem (kapitalny motyw pojawiającego się starego Indianina, którego dusza rzekomo wcieliła się w Jima), jak nie stawiając sobie żadnych ograniczeń w żadnej dziedzinie (seks, picie, narkotyki) staje się więźniem własnej, błędnie pojmowanej wolności. To film, który każdy powinien zobaczyć - a już szczególnie każdy szanujący się twórca muzyki rockowej. Może na przykładzie Jima Morrisona, człowieka-legendy, człowieka-symbolu, uda się komuś uniknąć samozniszczenia?
Krytykowano film za nadmierne eksponowanie wątków sensacyjnych, za przedstawianie Morrisona jako ochlajtusa i erotomana. To nieprawda. Stone nie postawił na tandetne efekciarstwo, żeby skandalem i golizną przyciągnąć do kina głupiego widza wychowanego na Rambo. Filmowy Jim jest prawdziwy. Nie tylko KAPITALNIE gra go Val Kilmer (znany z Top Secret czy Willow). Morrison naprawdę był taki, jakim przedstawiają go wciąż żyjący ludzie, którzy go znali (wideokaseta The Doors In Europe zawiera m.in. wywiad z Grace Slick, która wspomina wspólny pobyt Jefferson Airplane i The Doors w Holandii, gdy fani częstowali muzyków narkotykami na ulicy, Morrison brał wszystko i zużywał "na miejscu").
Film zawiera wiele sekwencji oszałamiających wizualnie - chociażby scena na pustyni, kiedy powstaje The End, czy koncert, na którym podczas wykonywania Not To Touch The Earth żywiołowa reakcja publiczności miesza się w świadomości Morrisona z indiańskimi obrządkami. Wstrząsający jest
kiedy rozbrzmiewa Adagio Albinoniego, a widz nie ma już siły dłużej powstrzymać łez. Są też elementy humorystyczne - rewelacyjnie przedstawiony Ed Sullivan, nadęty bufon i głupek, czy zupełnie "odjechany" Andy Warhol. Stone doskonale dobrał aktorów. Z członków The Doors najmniej przekonujący jest tylko Ray Manzarek grany przez Kyle'a MacLachlana, którego twarz za bardzo kojarzy się z agentem Cooperem (prawdziwy Manzarek ma o wiele ostrzejsze rysy). Nie najlepiej wypadła też Nico. Za to Meg Ryan jako Pamela jest doskonała.
Warto wiedzieć, że w epizodach występują w filmie prawdziwe postacie: Paul Rothchild (producent płyt The Doors) gra pomocnika impresaria namawiającego Morrisona do podpisania solowego kontraktu, prawdziwy John Densmore występuje na początku filmu jako realizator nagrywający w studiu poezje i wspomnienia Jima, prawdziwa Patricia Kennely pojawia się jako kapłanka podczas filmowych zaślubin Jima i Patricii, a zmarły niedawno legendarny organizator koncertów Bill Graham gra właściwie samego siebie w scenie koncertu w New Haven.
Trudno jest sfilmować legendę. Oliver Stone dokonał tego z sukcesem. Powstał jeden z najpiękniejszych rockowych filmów wszechczasów.
TOMASZ BEKSIŃSKI
"Tylko Rock" nr 9 (13) wrzesień 1992
© Marcin Guzik