Artykuły muzyczne
Porcupine Tree
Filharmonia, Kraków, 1 października 1997
Będąc jeszcze w I klasie liceum ogólnokształcącego, otrzymałem od nauczyciela wychowania muzycznego polecenie przygotowania lekcji o muzyce rockowej. Konkludując ten trwający dwie godziny wykład, pozwoliłem sobie zauważyć, że za jakiś czas rock - podobnie jak wcześniej jazz - stanie się muzyką elitarną i trafi do filharmonii.
Wchodząc do krakowskiej filharmonii 1 października czułem się trochę jak wróżka Sybilla.
Porcupine Tree przyjechał do Polski na zaproszenie Rock Serwisu i dał trzy koncerty, z tego dwa w filharmoniach: w Krakowie i Bydgoszczy. Występ krakowski odbył się przy sali wypełnionej po brzegi. A muzyka pozwoliła słuchaczom podryfować gdzieś w krainę intymnej wyobraźni - już od pierwszych taktów The Sky Moves Sideways wiadomo było, że będzie to wieczór wizjonerów. Grupa Stevena Wilsona uprawia bowiem floydowsko-crimsonową odmianę improwizowanego rocka, umiejętnie przyprawioną nowoczesnymi smaczkami (technika loop, sample, elektronika). Nie jest to więc bezczelnie zakamuflowany regres w stylu Areny, tylko udana próba poszukiwania nowych ścieżek w dokładnie już spenetrowanym lesie artystycznego rocka. Sama muzyka nie jest może szczególnie odkrywcza pod względem kompozytorskim, za to świetnie nadaje się do improwizacji. Obcując z nią "na żywo" można łatwo wejść w inny wymiar czasu i przestrzeni. Koncert krakowski był tego idealnym dowodem. Czasami, gdy otwierałem oczy, z pewnym niedowierzaniem stwierdzałem, że siedziałem w filharmonii na rockowym koncercie. Gdy znów je zamykałem, przenosiłem się do zupełnie innego świata. A gitara Stevena Wilsona służyła mi za przewodnika.
Zespół wykonał sporo utworów z dwóch ostatnich płyt, a na bis jeden z najstarszych - Radioactive Toy. Muzyka z mniej przekonującego albumu Signify zabrzmiała wyjątkowo świeżo i porywająco (szczególnie rozbudowana wersja kompozycji tytułowej kojarzącej się z King Crimson i wspaniały Sleep Of No Dreaming). A gdy zgotowaliśmy grupie standing ovation i wywołaliśmy Wilsona z gitarą po raz trzeci na scenę, pokazał, na co go stać w iście wirtuozerskim stylu. Po tak ekspresyjnym gitarowym ataku wiadomo było, że więcej bisów nie będzie. Pozostał niedosyt - ale może to i dobrze?
Wychodząc z filharmonii rad byłem, że raz jeszcze trafiłem na koncert, w którym najważniejsza jest muzyka. I że są jeszcze ludzie, którzy chcą ją przeżywać. Bo dymu było niewiele, światła migały ubogo - ale po co komu cała ta szopka, gdy jest czego słuchać? Porcupine Tree nie musi wspomagać swojej twórczości żadną oprawą wizualną, bo nawet najlepsza scenografia jej nie dorówna. A przeżywanie jej "na żywo" staje się swoistym misterium.
Thank you, Steve Wilson. See you next time.
TOMASZ BEKSIŃSKI
"Tylko Rock" nr 12 (76) grudzień 1997
© Marcin Guzik