Opowieści z krypty






Fin de siecle

Kocia łapa, stalowy pazur
Neurochirurg krzyczy nienasycony
U zatrutych wrót paranoi
Schizofrenik 21 wieku

Trzydzieści lat temu zniekształcony głos Grega Lake'a obwieścił apokalipsę zaćpanemu światu słodko pogrążonemu w bezmiarze psychodelii. Powszechnie wiadomo, że choremu polepsza się tuż przed śmiercią. Niesamowity rozkwit artystyczny na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych był początkiem końca. This is the end, beautiful friend - śpiewał Jim Morrison i ochoczo podążył w ślady Janis Joplin i Jimiego Hendrixa. Niespełna dziesięć jesieni później słowom tym towarzyszyła szerokoekranowa eksplozja napalmu w wietnamskiej dżungli (Apocalypse Now, directed by Francis Ford Coppola), rozpoczęła się agonia świata.

Opowieści z krypty przestały być zabawne. Wiem. Jednak żyjąc w trupiarni, trudno być równie radosnym jak Ziutek Słoneczko na plakacie pt: "Poranek naszej ojczyzny" (wide Piękni dwudziestoletni Marka Hłasko). Człowiek wychodzi na miasto i co widzi? Plakaty do filmu Carrie 2. To się nazywa artystyczna nekrofilia. Gnuśnych hollywoodzkich kretynów nie stać już na wymyślenie czegoś nowego. Kręcą więc remaki i rozćiągają prastare pomysły niczym kura smarki, żeby zbić trochę kasy na sprawdzonym tytule. Tylko patrzeć, aż ktoś zrobi Hamleta 2 (bo czemu nie?). Ta durna Ameryka wszystko pożre, przetrawi i wyrzyga. Zdaje się, że nawet kupili prawa do naszego Killera! Przed rokiem sprofanowali poczciwą japońską Godzillę, w dodatku przyprawiając napisy końcowe rapowaną wersją Kashmiru. Jimmi Page sprzedał dupę półgłówkom w przydużych szortach i rozsznurowanych trampkach. Podobnym smrodem jedzie z końcówki prawie każdego filmu (Event Horizon, Posse, a ostatnio Wild Wild West) - ale kretyński teledysk z udziałem aktualnej "gwiazdy" musi promować dzieło, bo szczeniaki nie pójdą do kina. W dodatku nie można nigdzie kupić płyt z właściwą muzyką filmową. Nowa moda to "music inspired by the movie", czyli zbiór koszmarnych piosenek w ogóle nie występujących w obrazie.

Poza tym przemoc w przeciętnym "rozrywkowym" filmie osiągnęła apogeum. Żadnej sprawy na żadnym szczeblu nie da się załatwić bez kopania w szczękę i strzelania z pistoletów maszynowych. Nawet nowy Mesjasz rozwala komputerowych faryzeuszy, kumulując w sobie cechy Rambo i Bruce'a Lee (Matrix). W kick-boxingu chyba jedyna nadzieja na przyszłość wszechświata doczesnego i następnego: archanioły i diabły w Armii Boga też wbijają sobie wiarę do łba metodami wychowanków klasztoru Shaolin. Może w tym szaleństwie rzeczywiście jest metoda? Może warto się zapisać na kurs, żeby potem jednym kopem w skropiony tanią wodą kolońską tłusty tyłek posłać kogoś aż na Cypr?

Tym czasem XX wiek dogorywa nawet nie skomląc. Nie ma już rozrywek ani sensu życia. Skończyło się kino (filmy durne i wtórne, publiczność chamska i nienażarta). W dodatku następny Bond podobno ma być Murzynem! Skończyła się telewizja (reklamy różnych elegancko opakowanych gówienek co chwila gwałcą nasze oczy i uszy). Skończyła się muzyka (łomoty, zgrzyty, bełkot). Moda przyprawia o dreszcz grozy i obrzydzenia (gwoździe w nosie). Niby-telewizyjne ekraniki podłączone do tajemniczych skrzynek nadzorują nasze życie. Całe zastępy zgarbionych i ślepnących człekokształtnych małp surfują po Internecie. Najkrótsza droga do ludzkiego serca (?) nie prowadzi już przez żołądek, ale przez komputer. Zostajemy w nim zredukowani do (dot-com) i zamknięci w cyberorzestrzeni, aż ktoś wciśnie klawisz enter, ponieważ "lubi czytać nasze listy". Nie ma już miłości. Przegrywa z techniką albo zoofilią. Skończyły się bezpieczne spacery po mieście i osiedlu (agresywne prymitywy bawią się w Stevena Seagala). Bloki mieszkalne zaczynają przypominać twierdze z domofonami i niedziałającymi zamkami cyfrowymi. Trędowaci sięgają po władze. The fate of all mankind is in the hands of fools, ostrzegł Greg Lake w Epitafium. Wygląda na to, że na zamku Karmazynowego Króla pracował wyjątkowo dobry astrolog...

Nasienie śmierci, ślepa chciwość
Głodujące dzieci na żer poetów
Może nie liczyć na żadne spełnienie
Schizofrenik 21 wieku ...

Coż mogę jeszcze dodać? Spokojnie piętnowałem otaczający nas montypythonowski świat ostrzem sarkastycznej satyry, aż nagle ktoś, zwrócił mi uwage, że Monthy Python zmienił się w taniec śmierci (Everyone I love is dead). To prawda. Za bradzo zbliżyłem się do jądra ciemności, niczym półkownik Kurtz. Może przesadnie rozdzierałem szaty na forum swojej krypty. Może ogarnęła mnie typowa dekadencja końca stulecia. Ale niczego nie żałuję. Bywają sytuacje, w których niczym bohater opowiadania Roberta Gravesa - człowiek ma ochotę wrzasnąć. Najbardziej ze wszystkiego brzydzi mnie hipokryzja i zakłamanie. Wolę usłyszeć od kobiety brutalne "odpieprzze się" niż pokrętne teksty w rodzaju "kochanie, może byś tak sprawdził, czy cię nie ma w drugim pokoju, i został tam, bo pokój nie lubi być pusty". Wolę, żeby mój wróg nie robił na innych dobrego wrażenia, powołując sie na przyjaźń, którą sam zdradził. Jeśli kogoś wkurzyłem swoim pisaniem, pewnie ma coś na sumieniu. Prawdziwa cnota kryty się nie boi. Nie ja piewrszy posłużyłem się skrawkami swojego życia w charakterze materii twórczej. Zrobił to Fish (Kayleigh, Incubus); Peter Hammill odprawił serię egzorcyzmów nad koncem pewnego związku realizując album Over, John Lennon ostro dołożył McCartneyowi w How do you sleep?; wspomniany wcześniej Fish wyrównał piosenką rachunki z dyrektorem EMI (Tongues); zaś Roger Waters wypruł sobie zgorzkniałe serce na płycie The Pros And Cons Of Hitchhiking (Po co przedłużać agonię? Każy musi umrzeć!) oraz krytycznie skomentował twórczość A.Lloyda Webbera w utworze It's A Miracle. Gdybym żył sto lat wcześniej i miał do czynienia z człowiekiem honoru, zamiast pióra wybrałbym pistolety o świcie. Choć podobno pióro tnie ostrzej od miecza...

This is the end, my only friend. Opada kurtyna miłosierdzia na koniec XX wieku. Ktoś kiedyś bliski powtarzał, że zawsze może być gorzej. Mój ojciec mawia od czasów niepamiętnych, że ku gorszemu idzie. Jaką nadzieję co do przyszłości ludzkości może mieć człowiek, który weźmie pod uwagę doświadczenia ostatniego miiliona lat? - zastanawiał się kiedyś Kurt Vonnegut. I od razu sobie odpowiedział: Żadnej. Zatem nie pozostaje nic innego jak odwrócić się plecami do roku 2000 i niczym Panurg odejść, pierdnąwszy z wielkim wzburzeniem. Spójrzmy więc wstecz i wspomnijmy to, dla czego warto było żyć. Kruk Edgara Allana Poe. Zamek Karmazynowego Króla. 17 minuta Ech Pink Floyd. James Bond. Nights In White Satin The Moody Blues. Adagio Albinioniego. Kobieta Wąż (The Reptile) w kwietniu 1970 roku - seans w sanockim kinie San, kiedy po raz pierwszy i ostatni bałem się na horrorze. Atom Heart Mother. Andante z Tria Es-dur Schuberta. Tom and Jerry. Coca-cola i ketchup. Rzygający grubas w Sensie życia wg Monthy Pythona. Czas apokalipsy. Drugi koncert Marillion w Gdańsku, gdy Fish śpiewał Lawendy "tylko" dla mnie i Anki. Clint Eastwood i scena z rondlem w westernie Joe Kidd. O fortuna - pierwsza pieśń z Carmina Burana Carla Orffa. Twin Peaks. Wizyta w Domu Kobiety Węża (Oakley Court pod Londynem). Wzruszenie, gdy przyszło mi zapowiedzieć koncert Petera Hammilla w Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy 14.10.1995. Miłość w czasach zarazy Marqueza. Lost Highway. Noc i poranek 31 maja 1998...

Wszystkie te chwile przepadną w czasie, jak łzy w deszczu. Pora umierać.

TOMASZ BEKSIŃSKI
(1958-1999)



"Tylko Rock" nr 1 (101) styczeń 2000






© Marcin Guzik