Opowieści z krypty
Nie przypuszczałem, że podjąwszy się pisania comiesięcznych felietonów będę miał tyle pomysłów. Pchają się drzwiami i oknami, przez telefon..., a także rodzą się podczas każdego wyjścia z domu. Choć nienawidzę opuszczać krypty, czasem trzeba. I wtedy od razu mam ochotę spryskać coś swoim sarkazmem.
Jednym z pomysłów był strumień świadomości. Postanowiłem napisać tekst w rodzaju myśli Molly z Ulissesa Joyce'a, nie stosując interpunkcji, swobodnie przechodząc od jednego tematu do drugiego. Takie rozważania Nosferatu na ulicach. Nastały jednak wspaniałe upały. Kocham upały. Uwielbiam, jak jest 30 stopni w cieniu, a deszcz pada tylko w nocy (lub wcale). Niestety - w takiej sytuacji mój strumień świadomości na ulicach Warszawy i nie tylko sprowadza się do jednego: cycki cycki cycki cycki cycki cycki... Mógłbym tak zapisać kilka kartek. Chwilowo więc zrezygnowałem z tej koncepcji, może innym razem. Ale o cyckach będzie kilka słów.
Przede wszystkim jednak rozprawię się z komputerami. Od tego tematu po prostu nie sposób uciec. Wszyscy nieustannie trują mi nad uchem, jakie to dobrodziejstwo i jak szalenie mogłoby mi ułatwić życie. Zaś z drugiej strony, ilekroć zbliżę się do tego draństwa, mam kłopoty. Ostatnio nie mogłem kupić płyty w Pomatonie, bo w związku z przeprowadzką magazynu coś przerabiano w komputerach. Płyta była. Kasa byłą czynna. Ale komputer powiedział: Fuck off.
Kilka dni później potrzebowałem swojej listy dialogowej do Tomorrow Never Dies w związku z edycją filmu na kasetach video. Wpisałem je do komputera firmy Dim-5 w grudniu ubiegłego roku. Była to wyjątkowo upierdliwa robota, zważywszy, że obok kręcił się (przez całą noc!) pewien kolega tłumacz w czerwonej chustce na głowie, który rzekomo coś robił przy drugim stole montażowym. Podobno uczył się jakiegoś programu komputerowego (!), co wyglądało w ten sposób, że smarkał, kichał, prychał, wiercił się na skrzypiącym stołku, mamrotał do siebie, a czasem wypijał szklankę herbaty. Oto, co komputery robią z ludzi. W każdym razie pracę udało mi się jakimś cudem zakończyć nad ranem. Miałem nadzieję, że komputer - owo genialne, pomocne urządzenie - posiada program korekty błędów i literówek. Takie opowieści słyszę od wszystkich, którzy zachęcają mnie do wywalenia pieniędzy na to paskudztwo. O słodka naiwności! Przekonałem się o tym, gdy film wszedł na ekrany. I przypomniał mi się stary rysunek ze "Szpilek": ogromny komputer, obok półkilometrowy wydruk i dwóch facetów. Jeden mówi do drugiego: A teraz Maliniak, sprawdzicie, czy to bydle się nie pomyliło.
Wówczas zaufałem komputerowi po raz ostatni. Wierzyłem jednak, że jeśli w przyszłości napisy do Tomorrow Never Dies będą mi potrzebne, wystarczy przegrać je na dyskietkę. Tak też zrobiłem (tzn. poprosiłem fachowca) i znów pełen naiwnej ufności zaniosłem ową dyskietkę do firmy ITI, która miała się zająć opracowaniem kopii napisowej dla Warner Bros Poland. Tu się okazało, że wszystko było nie tak. Nie ten program, nie ta czcionka, nie ten system. Szlag wie co jeszcze było nie tak. Sorry, ale muszę tutaj zakląć: kurwa mać, gdybym miał wszystko napisane na maszynie, nie byłoby żadnego problemu!!!
Nerwy leczyłem tydzień później na działce u przyjaciela (też komputerowca i maniaka Internetu). Wywiózł mnie tam w przekonaniu, że nieba mi przychyla - że wypocznę (!), napiję się piwa (paskudztwo!), zjem smażonej kiełbasy (jeszcze większe paskudztwo) i wystawię ciało na żer komarów i wszelkiego fruwającego obrzydlistwa. Czemu ludzie, posiadający obszerne i komfortowe mieszkanie, wyjeżdżają męczyć się w dziczy bez telefonu, magnetowidu, kibla z bieżącą wodą i wanną z ciepłą wodą - tego nie zrozumiem nigdy. Ale to raczej temat na inny felieton z krypty. Miało być o komputerach. Gadaliśmy między innymi o nich. Przyjaciel wysłuchał moich długich dywagacji na temat komputerowej zarazy i powiedział: Jeśli ktoś twierdzi, że hulajnogą dojedzie szybciej niż samochodem, to mu nie uwierzę. Przemyślałem to zdanie. Owszem, do Krakowa na pewno szybciej dojadę samochodem. Ale do sklepu Pana Marka na osiedlu po czekoladę Alpen Sahne dotrę szybciej hulajnogą. Gdybym zdurniał i kupił komputer, używałbym go wyłącznie do pisania - ale po co, skoro mam maszynę? Poza tym od gapienia się w ten cholerny ekranik zawsze boli mnie głowa. Im dalej od komputera, tym lepiej.
Kumpel jednak nie dał się zbić z tropu. Roztoczył przede mną uroki Internetu i tak zwanych grup dyskusyjnych. Pokazał mi swoją komputerową kolekcję zdjęć rozebranych panienek, a także piece de resistance owej kolekcji: aniołkowatą blondynkę o niebieskich oczach zjadającą gówno. Starał się mnie zachęcić, jak mógł... ale ja wolę swój telewizor Sony widescreen i zbiór Hammer horrorów. Zaś cycki duże i małe są już teraz w każdym filmie, w każdym kiosku. Człowiek obojętnieje! W dzieciństwie na siłę wpychaliśmy się do kina, żeby przez ułamek sekundy zobaczyć ćwierć cycka na rok. Potem tygodniami gadało się o tym w szkole. A teraz wystarczy wyjść na miasto, a tu cycki cycki cycki... Po co mi komputer i gołe Moniki z Krakowa w Internecie?
Dwa miesiące temu napisałem, że upatruję w komputerze narzędzie zagłady ludzkości (vide Terminator) i że chętnie rozpieprzyłbym wszystkie te urządzenia, bo wkrótce będziemy wyglądać jak Genesis ze Szpitala Brytannia. Człowiek jest przecież niedoskonały, powinna zastąpić go maszyna. Rabelais przed pięcioma wiekami napisał, że daremny to trud i próżny wysiłek chcieć papierem czysto utrzeć tyłek. Założę się, że jakiś jego potomek pracuje w tej chwili nad komputerowym utrzyjzadkiem. Aktorom można już za pomocą komputera amputować nogi (vide Forrest Gump), a wkrótce przestaną być wcale potrzebni! Gdy Ozzy nagrywał Paranoid 28 lat temu, musiał wszystko sam zaśpiewać. Teraz wokaliści kleją słowa za pomocą komputerów, a za kilka lat wpuszczą do tej machiny tylko próbkę głosu - i powstanie partia wokalna bez jednego fałszu; wzruszająca, wspaniała i sztuczna. Cholera jasna, nie chcę dożyć tych czasów! Nie chcę mieć dzieci i skazywać je na życie w takich czasach!
Ze zgrozą zauważyłem, że stanął przede mną Peter Cushing czyli hammerowski doktor Frankenstein. Patrząc na mnie przez szkło powiększające powiedział: Beksiński, tacy durnie jak ty od wieków stoją na drodze postępu! Gdyby człowiek nie poszukiwał nowych rozwiązań, dzisiejszą kolację pożarłbyś w jaskini, porozrzucał kości i wytarł paluchy w okrycie ze zwierzęcej skóry. Nawiasem mówiąc, twój t-shirt z napisem "Interview with the Vampire" jest jakby trochę przytłuszczony...
Exeunt doktor Frankenstein. Obudziłem się przed telewizorem: to był tylko film. Sprawdziłem swoją koszulkę niczym Otto w Rybce zwanej Wandą. No tak, przy takich upałach... Wyprałem ją więc przy dźwiękach starego Black Sabbath, a potem obejrzałem jeszcze jeden horror z okresu, gdy niekomputerowe nietoperze latały na sznurkach. To były dobre czasy. Szkoda, to se ne vrati.
Rano okazało się, że moja niechęć do komputerów jest odwzajemniona. Poprosiłem ojca o odbitkę jednego ze zdjęć, które zrobił mi swoim cyfrowym aparatem i przepuścił przez swój... Oto, co komputer z nim zrobił.
TOMASZ BEKSIŃSKI
21 lipca 1998
"Tylko Rock" nr 10 (86) październik 1998
© Marcin Guzik