Opowieści z krypty
Kilka godzin temu stuknęła mi czterdziestka. Ładna, okrągła liczba. I podobno złoty wiek, jak twierdzą starsi. Młodsi miłosiernie wstrzymują się od komentarza, choć Anja Orthodox powiedziała mi kilka lat temu, że faceci w moim wieku są już po dwóch przecenach. Niewykluczone. Stare mądre powiedzonko brzmi: jeśli mężczyzna po czterdziestce budzi się rano i nic go nie boli, to znaczy, że umarł, O tym przekonam się jutro. Dziś postanowiłem rozpatrzeć swoje lata w odniesieniu do muzyki rockowej. Bo właśnie słuchając płyt, czuję się stary.
Gdy zacząłem interesować się rockiem, miałem niespełna 13 lat. Każdy artysta byt ode mnie co najmniej dwa razy starszy. Tworzona przez nich muzyka fascynowała mnie więc, niekiedy nawet przerażała (ale ja zawsze lubiłem się bać!), a przede wszystkim działała na wyobraźnię i pomagała rozwijać różne zainteresowania. Przez wiele lat ojciec kpił ze mnie, że moja wiedza wywodzi się z płyt gramofonowych. Jeśli wymienisz przy moim synu nazwisko Kierkegaard- pisał kiedyś do znajomego Belga i kazał mi to przetłumaczyć na angielski - zamyśli się i po chwili stwierdzi, że nie ma takiego gitarzysty. Nie było wprawdzie aż tak źle, ale rzeczywiście: płyty King Crimson, Pink Floyd, Procol Harum, Black Sabbath i Genesis byty moją biblią, albo raczej, różnymi rozdziałami mojej biblii. Zresztą, trudno się dziwić. Mózg nastolatka podatny jest na wszelkie wpływy. Krzyże muzyków Black Sabbath w kontekście tytułów ich utworów (Black Sabbath, Children Of The Grave czy Electric Funeral) wydawały mi się świętokradczo intrygujące. Tytuły nagrań Pink Floyd (Set The Controls For The Heart Of The Sun, Atom Heart Mother) wraz z muzyką tego nadzwyczajnego zespołu działały na mnie lepiej niż wszelkie narkotyki świata. Pewnie dlatego nigdy nie zacząłem pić ani palić, bo po co? Miałem muzykę! I teksty. Przede wszystkim pierwszy album King Crimson. Siedziałem ze słownikiem angielsko-polskim i próbowałem zgłębić sens Epitafium. Do dziś pamiętam, jak tłumaczyłem słowo po słowie: Confusion will be my epitaph "spolszczone" przeze mnie brzmiało Zamieszanie wola być moje epitafium. Kilka dni temu ojciec zademonstrował mi działanie tłumacza w komputerze. Radzi sobie równie wybornie jak ja w dzieciństwie! Kurde, aż mnie dziw bierze: potrzeba było prawie 30 lat, żeby "geniusze" wymyślili komputerowego tłumacza, który robi dokładnie to samo, co ja wtedy - czyli bezmyślnie przekłada słowo w słowo. Sam nie wiem, jak to rozumieć. Albo bytem genialnym dzieckiem, albo te komputery są faktycznie gówno warte.
Ale wracając do tematu: na początku lat siedemdziesiątych artyści rockowi mieli wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia. Przynajmniej dla mnie, nie odpornego na wpływy nastolatka. Dzięki nim właśnie zacząłem się uczyć angielskiego, żeby zrozumieć teksty piosenek. Żywię za to dozgonną wdzięczność dla takich panów jak Peter Sinfield, Keith Reid czy Peter Hammill. I oczywiście dla wszystkich członków The Moody Blues.
W następnej dekadzie miałem już ponad 20 lat; wykonawcy nowofalowi i noworomantyczni byli mniej więcej w moim wieku. Śpiewali przede wszystkim o rzeczach, które dotyczyły także mnie. Dlatego tak bardzo wciągnął mnie ten elektroniczny werteryzm. Z wypiekami tłumaczyłem teksty Depeche Mode, Ultravox i Visage. Chłopcy śpiewali o mnie! Mogłem się podpisać pod rzeczami typu Fade To Grey, We Stand Alone, Somebody czy Save A Prayer. Ale tylko wtedy. Teraz większość tych tekstów mnie śmieszy i nawet żenuje, bo wyrosłem już z tego cielęcego wieku, kiedy człowiekiem rządzi burza hormonów. Niedawno spróbowałem posłuchać Depeche Mode i - niczym Grubas z Monty Pythona chciałem wołać o wiadro. Pozostał tylko jeden utwór: Blasphemous Rumoors. Z tamtego okresu broni się głównie Talk Talk i wczesny Ultravox, ponieważ Mark Hollis i John Foxx nie śpiewali o problemach dorastającej młodzieży. Pierwszy z nich okazał się bardzo wrażliwym poetą muzyki z pogranicza rocka, a drugiego fascynował świat science-fiction i relacje człowiek-maszyna. Równie ciekawie prezentuje się po latach Gary Numan. Na resztę spuśćmy zasłonę miłosierdzia.
Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych kibicowałem artystom żyjącym w świecie zainteresowań podobnych do moich. Na pierwszy plan wysunął się rock gotycki i wszyscy "panowie w czerni" jak Eldritch, Peter Murphy, Carl McCoy, a potem Tilo Wolff i Petr Stepan. Lubię horrory i wampiry, bawi mnie to wszystko, dobrze się czuję w tej scenerii - choć nie traktuję tego serio. Wierzę, że oni też nie. Że też tylko robią to, co sprawia im przyjemność.
Dlaczego współczesny rock do mnie nie trafia? Bo jest to muzyka ludzi dwa razy młodszych ode mnie, którzy noszą czapki ubrane przodem do tyłu, pumpki z krokiem między kolanami, jeżdżą na deskorolkach, słuchają rapu i mają pluskiewki sterczące z nosa. Nie obchodzą mnie ich problemy, ich świat jest dla mnie obcy. Amerykański junk-food z McDonaldsa i KFC zatruł im mózg, a rap wypalił ostatek szarych komórek. Nie przemawia przeze mnie nietolerancyjny zgred. Mam dowody na to, co rap robi z ludzi; ale nie będę podawał przykładów, bo po co? Znanym mi biedakom, którzy zaczęli tego słuchać i zdurnieli, nikt już nie zdoła pomóc. A mnie nie przeszkadza, jeśli jakiś tuman na deskorolce przewróci się i skręci kark. To jego kark. I jego muzyka. Już nie moja.
Tak więc, gdy stoję przed półką z kompaktami, długo nie wiem co wybrać. Pamiętam tylko, że dawno, dawno temu na rock mówiono "muzyka młodzieżowa". A ja mam już 40 lat. Starocie znam na pamięć, a wartościowych nowości jest zdecydowanie za mało. Zaś większość tych wszystkich samplowanych rapo-techno-disco-grunge'o-podobnych "arcydzieł" zupełnie mnie nie kręci. Dawniej muzyka była dla mnie jak seks. Zaś na współczesne granie nawet Viagra nie pomoże. Ba, jest zbyteczna! Odtwarzacz kompaktowy sam staje.
TOMASZ BEKSIŃSKI
26 listopada 1998
"Tylko Rock" nr 2 (90) luty 1999
© Marcin Guzik