Opowieści z krypty



Solsbury Hill

A więc stało się: wchodzę w poczet ludzi marudzących na łamach "Tylko Rocka" nie tylko o rocku.

Spróbujmy się zastanowić, jak do tego doszło. Otóż dwa lata temu Kolega Nadredaktor, do łez rozbawiony (?) moją drugą relacją z Londynu, zaproponował mi pisanie o wszystkim - byle śmiesznie. Nigdy nie przypuszczałem, że swoją sarkastyczną pisaniną mógłbym kogokolwiek rozbawić; poczułem się więc dowartościowany, ale zarazem zdezorientowany. Z jednej strony korciło mnie, żeby skorzystać z okazji i zacząć wyśmiewać monty-pythonowski świat, jaki nas otacza... Z drugiej jednak nie chciałem w muzycznym piśmie rozprawiać o filmach, obżarstwie w kinie (oby człowiek, który wymyślił szeleszczące papierki i torebki smażył się w piekle przy dźwiękach rapu do końca świata!), telewizji kablowej Aster Shitty, otaczających mnie idiot(k)ach, komunikacji miejskiej i nie tylko, a także egzystencjalnych frustracjach. Zatem nie dałem się skusić, żywiąc w skrytości ducha nadzieję, że nastąpią w moim życiu pewne zmiany i wyprowadzą starego zboczeńca z cmentarzy ku słońcu. Być może owa nadzieja, że wkrótce na ekranie pojawi się napis "and they lived together happily ever after" zaprawiła moją londyńską relację z 1996 roku dozą wesołości, która tak udzieliła się Nadredaktorowi. Cóż, miało się stać inaczej.

Rok później napisałem trzecią londyńską opowieść, zdecydowanie mniej dowcipną. Owa Podróż Antysentymentalna wywołała różne reakcje u krewnych i znajomych Królika, pardon, Wampira. Jedni pochwalili cięte pióro (czyli świeżo naprawioną maszynę do pisania), a inni stwierdzili, że Nosferatu posunął się za daleko w swoim ekshibicjonizmie. Racja jest gdzieś pośrodku, a prawda jeszcze gdzie indziej: zamiast spocząć na kozetce u jakiegoś psychoanalityka, wybrałem katharsis twórcze. Wyplułem z siebie wszystko na papier, przyjrzałem się temu i postanowiłem uwiecznić, żeby nigdy o tym nie zapomnieć. Był to zarazem początek końca: kilka miesięcy później zrezygnowałem też z pracy w radio i odsunąłem się oficjalnie od muzyki na czas bliżej nieokreślony. Dlaczego było to konieczne? Otóż odbywszy Podróż Antysentymentalną próbowałem zdjąć z nosa ciemne okulary i zacząć postrzegać monty-pythonowską rzeczywistość bardziej różowo. Ale słuchacze Trójki poczęli się niecierpliwić. Dlaczego pan jest taki wesoły? - pisano. Dlaczego w audycji nie ma już tylu wampirów, grobów, gotyku? l tak dalej. Poczułem się wtłaczany na siłę w pelerynę i zamykany w krypcie, szprycowany depresją i osaczony przez przeważające siły wyznawców widzących we mnie mizoginistycznego mesjasza z czarnym krukiem na ramieniu. Wszystko to bardzo ładnie wygląda, ale ja nie jestem Vincent Price.

Uciekając przed tym, zdałem sobie sprawę, że uciekam przed samym sobą. Audycja z 29 marca zaskoczyła mnie najbardziej: miał to być seans o śmierci, a okazał się manifestacją chęci ostatecznego zmartwychwstania.

Zostawiłem więc Trójkę pod Księżycem. Nie wiem, na jak długo, może nawet na zawsze. Przy okazji zrozumiałem też, że dla młodego słuchacza żyjącego w obecnym świecie jestem zgredem puszczającym jakąś starą muzykę - facetem "żyjącym przeszłością". Przypomnieli mi się różni podtatusiali panowie, którzy za czasów mojej młodości słuchali tylko Presleya. l powiedziałem sobie: nie pasuję do tego obrazka. Współczesna muzyka wcale mnie nie rusza; rock is dead, a jeśli rap można nazwać muzyką, to z równym powodzeniem można by zacząć podawać gówno w restauracjach jako delikates o wyrafinowanym smaku.

I walked right out of the machinery jak śpiewał kiedyś Peter Gabriel, zacząłem sobie słuchać muzyki filmowej i cieszyć się wolnymi sobotami. Tymczasem doniesiono mi, że słuchacze Trójki zaproponowali, żeby Beksiński otworzył swoją stronę w Internecie. Wszyscy znają mój stosunek do komputerów. Nienawidzę paskudztwa! Gdybym mógł za naciśnięciem jednego guzika unicestwić wszystkie komputery, uznałbym, że spełniłem swoją życiową misję i nie męczyłem się przez 39 lat na tym świecie na próżno. W komputerze postrzegam bowiem zagładę ludzkości i źródło wszelkiego zła. Nie przypadkowo Kubrick pokazał w 2001: Odysei kosmicznej, do czego zdolna jest maszyna myśląca, jeśli dać jej moc podejmowania decyzji. Od tamtej chwili słowo komputer jest u mnie na drugim miejscu po kobiecie wężu, a dopiero potem są wszelkie diabły strzygi i zmory z klechd domowych i bajek japońskich. Niedawno obejrzałem System (The Net) z Sandrą Bullock, utwierdzając się jedynie w przekonaniu, że lepiej trzymać się od tych białych skrzynek z ekranem i klawiaturą z daleka. Do Sandry Bullock podłączyłbym się chętnie, ale nigdy do Internetu!

Poza tym, widzę codziennie, co komputer robi z moim ojcem. Odkąd sprawił sobie to świństwo, przestał słuchać muzyki, a teraz nawet filmy przestaje oglądać. Ba, nawet nie umie prawidłowo nagrać właściwego filmu z telewizji! Siedzi całymi dniami i gapi się w ekran, a wszelkie obowiązki i funkcje życiowe regulują przeróżne brzęczyki. Brzęczyk na łykanie tabletek, brzęczyk przypominający o dzienniku telewizyjnym, brzęczyk wołający na obiad. Licho wie, co jeszcze. Kiedyś wszedłem do jego pracowni i zobaczyłem na ekranie komputera twarz ojca. Bałem się spojrzeć na niego, żeby nie stwierdzić, że zamiast twarzy ma już ekran.

Tak więc, zamiast do Internetu, podłączam się do grona producentów Świeżego Kremu w "Tylko Rocku". Skoro istnieje tak wielkie zapotrzebowanie na mój sarkazm - proszę bardzo. Klient nasz pan. Poza tym, jak powiedział Al Pacino, vanity is my favourite sin. Obok obżarstwa w chińskich restauracjach.

TOMASZ NOSFERATU BEKSIŃSKI




"Tylko Rock" nr 8 (84) sierpień 1998






© Marcin Guzik