Prasa o Tomku
25 grudnia w Warszawie zmarł Tomasz Beksiński.
Miłośnicy kina zapamiętają Go jako autora tłumaczeń filmów anglojęzycznych, których dokonywał dla renomowanych wytwórni filmowych i stacji telewizyjnych. Dysponując rozległą wiedzą filologiczną (z wykształcenia był anglistą) oraz darem doskonałego wyczucia języka stworzył własny, oryginalny styl przekładów, rozpoznawalny już w pierwszych wypowiadanych przez bohaterów kwestiach.
Jego dziełem są polskie wersje tekstów m.in. "Czasu Apokalipsy" Francisa Forda Coppoli, "Pulp Fiction" Quentina Tarantino czy popularnego cyklu o agencie 007. Tłumaczenia filmów Monty Pythona, szczególnie skomplikowanych w warstwie języka, przyniosły Tomaszowi prestiżową nagrodę Instytutu Kultury Brytyjskiej.
Tworzył nie tylko dla filmu. Jego audycje muzyczne w radiowej "Trójce" zatytułowane "Romantycy rocka" oczarowywały liczne grono słuchaczy niezwykłym klimatem, dostarczały niezapomnianych wrażeń.
Muzykę znał i kochał. Niewielu ludzi w Polsce mogłoby konkurować z Nim w wiedzy na jej temat, niewielu też w takim stopniu jak on wpłynęło na kształtowanie upodobań muzycznych. Związek Tomasza z muzyką był twórczy również w najbardziej dosłownym znaczeniu: od wielu lat współpracował z zespołami grającymi ambitniejsze odmiany rocka (m.in. Collage, Closterkeller) pisząc i tłumacząc dla nich teksty utworów.
Od ponad dwudziestu lat mieszkał w Warszawie. Z Sanokiem czuł się jednak mocno związany, w tym mieście przecież spędził dzieciństwo i wczesną młodość. Jeszcze jako uczeń I Liceum Ogólnokształcącego (matura w r. 1977 w klasie humanistycznej) stał się bohaterem niezliczonych historii, które z czasem przeradzały się w legendy. Słynął z oryginalnego poczucia humoru oraz z tego, że swoimi niekonwencjonalnymi pomysłami potrafił wielu "zarazić."
Wspomnę tylko o sensacyjnych opowieściach, jakie wymyślał na poczekaniu, a następnie realizował w formie komiksów fotograficznych z udziałem kolegów i znajomych jako "aktorów". Nie trzeba dodawać, że Tomek był jednocześnie scenarzystą, scenografem, charakteryzatorem, autorem zdjęć, reżyserem i wydawcą. Pracował również, chyba od 1974 roku, w szkolnym radiowęźle. W jego audycjach, najczęściej całych cyklach poświęconych dyskografii konkretnego wykonawcy, nie było miejsca na przypadek i improwizację. Przygotowywał je niezwykle starannie. W programach tych, obok muzyki, można było usłyszeć tłumaczenia tekstów i komentarze tyleż osobiste, co odwołujące się do najbardziej wiarygodnych źródeł informacji.
Szczególną oprawę otrzymały audycje poświęcone brytyjskiej grupie Genesis, którą wówczas darzyliśmy prawdziwym kultem. Odbywały się one w formie tzw. "Genesis sesions". Przy rzeczowości, precyzji, czy wręcz pedanterii większości Tomkowych poczynań, stać Go było na emocjonalny i spontaniczny odbiór muzyki. Dla wielu jego znajomych tytuł rock-opery "Ouadrophaenia"grupy The Who zawsze będzie się kojarzył z niezwykłym spektaklem, który przygotował w swoim pokoju, jako ilustracje tej płyty. Przez 90 minut Tomek - ubrany w specjalnie uszyty na tę okazję przez Jego Mamę kostium - tańczył, wcielony w postać Jimmy'ego, bohatera rockowej opowieści.
Łączyły nas wspólne upodobania literackie i muzyczne. Jak to często bywa w sztubackich czasach, potrafiliśmy się wzruszać prawie do tez słuchając w nieskończoność "naszych" utworów. Z drżeniem serca czekaliśmy na ulubione, znane już na pamięć fragmenty "Phaedry" Tangerine Dream czy też "Mad Man Moon" Genesis, a kiedy następowały, nasze spojrzenia krzyżowały się w niemym podziwie dla magii tych naprawdę wyjątkowych chwil. Prawdziwą ucztą duchową było dla nas słuchanie płyty Alana Parsona "Tales of Mystery and Imagination", odwołującej się do tekstów naszego ukochanego Edgara Allana Poe. Jakże prawdziwie zabrzmiałoby dzisiaj kluczowe, złowieszcze słowo z utworu "The Raven", który był Tomka ulubionym - na tej płycie.
Niewiele jest na tym świecie rzeczy trwałych. Ludzkie życie z pewnością do nich nie należy. Wszyscy tę prawdę znamy, jednak odejście osób bliskich zawsze zaskakuje, zawsze przeraża, zawsze następuje za wcześnie.
Tomek żył zaledwie 41 lat.
I nigdy już nie dowiemy się, jakich filmów nie zdążył dla nas przetłumaczyć, jakich tekstów nie zdążył napisać, jakich audycji nie zrobił.
Tak, jak nigdy nie dowiemy się, jakich utworów nie zaśpiewał Jim Morrison, czy Ronnie van Zant.
Jakich ról nie zagrał Zbyszek Cybulski.
Jakich sonetów nie napisał Mikołaj Sęp Szarzyński, opowiadań Marek Hłasko.
Jakich sztuk nie stworzył Witkacy. Jakich obrazów nie namalował Władysław Podkowiński.
Nigdy też nie dowiemy się, czy gdyby Edgar Allan Poe żył dłużej niż tylko 40 lat, pozostawiłby słowa odpowiedniejsze na pożegnanie przyjaciela od tych, które Tomku dobrze znasz:
[...] I stand amid the roar
Of a surf-tormented shore,
And I hold within my hand
Grains of the golden sand
How fewl yet how they creep
Through my fingers to the deep,
While I weep, while I weep!
O God l can I not grasp
Them with a tighter clasp?
O God! can I not save
One from the pitiless wave?
Is all that we see or seem
But a dream within a dream?
Przyjaciel
* Stoję pośród ryku / falą dręczonego brzegu / i trzymam w dłoni / ziarna złotego piasku. /One przez me palce / w otchłań mkną / A ja płaczę. A ja szlocham. / Boże! Czyż nie mogę ich uchwycić / mocniej jeszcze? / Boże! Czyż nie mogę ich ocalić / przed otchłanią mrocznej fali? / To co widzę i czuję / Jest niczym innym / jak snem we śnie. E. A. Poe Sen we śnie), przeł. W. Trzciniecka
prawdopodobnie "Tygodnik Sanocki" nr ?? ???
© Marcin Guzik